Jestem lirnikiem, twórcą lir i pedagogiem. Budową lir zajmuję się od 2001 roku. Budowy instrumentów muzycznych uczyłem się w pracowni Pana Stanisława Wyżykowskiego. Podczas naszego spotkania w 1997 roku zauroczyłem się brzmieniem liry, a przede wszystkim niezwykłą osobą Mistrza. Po wielu spotkaniach w pracowni zostałem jego uczniem i przez prawie trzy lata zdobywałem wiedzę i pracowałem pod okiem Pana Stanisława. W 2003 roku otworzyłem własną pracownię, w której skupiałem się głównie na budowie lir, od kopii lir dziadowskich aż po instrumenty współczesne. Obecnie, wzbogacony o nowe doświadczenia i pomysły, skupiam się na tworzeniu instrumentów bardzo rozbudowanych, dających muzykom coraz większe możliwości, również z wykorzystaniem wbudowanej elektroniki. Moje instrumenty wykorzystywane są przez muzyków wędrownych, pieśniarzy, dziadów – lirników, muzyków instrumentalistów, w muzyce folkowej, eksperymentalnej i jazzowej, jak również jako eksponaty w muzeach.
Jestem absolwentem Akademii IGNATIANUM w Krakowie. Swoją wiedzę wykorzystuję również w działalności edukacyjnej, prowadząc wspólnie z moim Mistrzem Stanisławem Wyżykowskim lekcje, prezentacje instrumentów i warsztaty nauki gry na lirze oraz spotkania wprowadzające w historię lirnictwa w Polsce. Moja działalność została udokumentowana w pracy dyplomowej autorstwa Darka Trzcińskiego Podtrzymywanie lirnictwa w Polsce. Stanisław Wyżykowski, Stanisław Nogaj – sylwetki, budownictwo, wykonawstwo. Występuję również z Zespołem Muzyki Dawnej Vox Angeli. W 2013 roku uczestniczyłem w programie Instytutu Muzyki i Tańca „Szkoła Mistrzów Budowy Instrumentów Ludowych”, którego celem była nauka budowy liry korbowej, nauka pieśni oraz gry na lirze korbowej. Wspólnie z Basią i Maćkiem Bator oraz Stanisławem Wyżykowskim w 2014 roku rozpoczęliśmy nowy cykl spotkań pod nazwą „Podkarpackie Spotkania Lirników w Haczowie”, w kolebce polskiego lirnictwa.
„Jestem równocześnie takim korektorem i budowniczym instrumentów, który z olbrzymią troską i uczuciem podchodzi do każdego naprawianego instrumentu. W swoim warsztacie uratowałem, przywróciłem do świetności niejeden stary, zniszczony instrument.
Ktoś nazywał mnie nawet nowatorem i ostatnim budowniczym liry korbowej. Jestem człowiekiem, który całe swoje życie poświęcił konstruowaniu i umiejętności gry właśnie na tym instrumencie”.
Stanisław Wyżykowski
Stanisław Wyżykowski urodził się 3 maja 1927 roku w Haczowie. Miał czterech braci i sześć sióstr, każde z nich potrafiło grać i śpiewać, wyrastał więc w atmosferze zamiłowania do muzyki. Wspomina, że ojciec muzykował z Szajną, często gościł u siebie braci Kaszowskich i Władysława Rymara, którzy byli wówczas członkami orkiestry haczowskiej. Miał również okazję przysłuchiwać się dyskusjom na temat liry korbowej, kupionej przez Szajnów za pół miarki pszenicy, o którą później wypytywał ojca i która zapadła mu głęboko w pamięć.
Za swój pierwszy występ publiczny uznaje nieśmiałą próbę grania na skrzypcach w czasie lekcji śpiewu w szkole powszechnej. Uczył się, poznawał również zapis nutowy, aż w końcu już po okupacji w 1946 roku, za namową znajomego muzyka wojskowego, poszedł na czteroletni kurs gry na skrzypcach do szkoły muzycznej w Krośnie. Warto zaznaczyć, że szkołę opłacił za zarobione przez siebie pieniądze, aby odciążyć ojca od wydatków. Jak sam mówi, dniami ćwiczył, a nocami pracował. Okazał się na tyle zdolnym uczniem, że kurs ten skończył w dwa lata.
Już w 1947 roku był członkiem małej orkiestry symfonicznej przy Krośnieńskich Zakładach Przemysłu Lniarskiego, gdzie grał drugie skrzypce. Później pracował w różnych zakładach jako stolarz, ciągle jednak myśląc o lirze korbowej. W 1965 roku trafił do Krośnieńskich Hut Szkła. W Zakładowym Domu Kultury działała kapela ludowa „Stachy”, której kierownik Stanisław Inglot poprosił pana Wyżykowskiego o zrobienie dla zespołu liry korbowej. Wtedy jeszcze niezbyt dokładnie rysował się w wyobraźni kształt liry i pomocne okazało się kino objazdowe, gdzie wyświetlano francuską komedię. Na filmie dwóch lirników prowadziło korowód weselny i można było dokładnie zobaczyć kształt instrumentu. Poza tym, w muzeum w Krośnie była stara, dwustuletnia, rozbita lira Szajnów, którą podjął się naprawić, co dało mu możliwość dokładnego zapoznania się z budową tego instrumentu. Właśnie ta lira służyła przez jakiś czas Bronisławie Masłyk ze wsi Malinówka, która śpiewała i grała w kapeli „Stachy”. Później lira ta trafiła do muzeum w Bieczu. Te wszystkie zdobyte doświadczenia dały w końcu możliwość wykonania w 1967 roku pierwszego, własnego instrumentu.
Kolejne lata to koncerty z kapelą „Stachy”. Repertuar oparty był o folklor podkarpacki, składał się z około siedmiuset melodii z przyśpiewkami. Utworów uczono się ze słuchu – nie były rozpisywane za pomocą nut na poszczególne instrumenty. Kapela „Stachy” odnosiła wiele sukcesów, między innymi na festiwalach w Tarnowie, Kędzierzynie, Jeleniej Górze, Grudziądzu, występowała w radiu i telewizji, nagrywała płyty. Zdobyła wiele dyplomów i eksponatów, listów pochwalnych oraz wyróżnienie Ministra Kultury.
W latach 1983-1986 Stanisław Wyżykowski, przebywając na rencie, zajmował się naprawami instrumentów smyczkowych i gitar. Od 1986 roku przeszedł na emeryturę, co pozwoliło mu zająć się konstruowaniem lir korbowych. Do dzisiaj mieszka w Haczowie, aktywnie konstruując kolejne instrumenty i uczestnicząc w wielu wydarzeniach muzycznych, również poza swoim regionem. Kilka lat temu skonstruował dwa niezwykle cenne i unikalne instrumenty: średniowieczną odmianę liry korbowej o nazwie organistrum oraz lirę basową, której jest jedynym konstruktorem w Polsce.
Stanisław Wyżykowski cieszy się dużym szacunkiem i poważaniem, o czym mogą świadczyć nagrody i podziękowania: tytuł Indywidualności Roku 1997 Regionu Brzozowskiego, Nagroda II Stopnia im. Franciszka Kotuli przyznana w 1999 roku (w szczególności za rekonstrukcję liry korbowej) przez Muzeum Etnograficzne im. F. Kotuli w Rzeszowie, podziękowanie Muzeum Regionalnego im. Adama Fastnachta w Brzozowie za bezpłatne przekazanie liry korbowej w 1999 roku, wyrazy podziękowania Instytutu Języka Polskiego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach za wszechstronne przedstawienie kultury ludowej Haczowa. W 1995 roku zdobył nagrodę za rękodzieło w III Ogólnopolskim Konkursie Na Budowę Ludowych Instrumentów Muzycznych, organizowanym przez Muzeum Ludowych Instrumentów Muzycznych w Szydłowcu. W 2005 roku, w IV edycji tego konkursu, zdobył II nagrodę. Jego liry z muzeum w Szydłowcu były prezentowane na wystawach czasowych między innymi w 2008 roku w Muzeum Podkarpackim w Krośnie i na zamku w Baranowie Sandomierskim, w 2009 roku w Muzeum Wsi Radomskiej w Radomiu i Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie. Jego instrumenty były wykorzystane podczas premierowego pokazu filmu Pan Tadeusz, jak również podczas nagrania ścieżki dźwiękowej do filmów Ogniem i mieczem oraz Wrota Europy.
Poświęcał też wiele czasu na pracę edukacyjną w zakresie nauki gry na skrzypcach czy lirach, kierując przez kilka lat zespołem „Młode Staszki”. Wielokrotnie prowadził wykłady połączone z prezentacją swoich instrumentów w szkołach i podczas spotkań lirniczych. Grał również koncerty; jednym z najbardziej niezwykłych był Podniebny koncert na lirę, zagrany podczas lotu paralotnią. Ważną częścią jego pracy było również przekazywanie wiedzy w zakresie budowania instrumentów. Jednym z pierwszych uczniów, który zresztą do dzisiaj zajmuje się budową lir, jest Stanisław Nogaj. Zainteresowanie budową instrumentów zainspirowało także innych twórców, którzy zasięgali wiedzy u Mistrza w tej dziedzinie.
Osobie Stanisława Wyżykowskiego zostało poświęconych kilka prac dyplomowych, m.in.: Stanisław Wyżykowski jako lirnik i wytwórca lir korbowych na Rzeszowszczyźnie autorstwa Jolanty Jaracz, Podtrzymywanie lirnictwa w Polsce. Stanisław Wyżykowski, Stanisław Nogaj – sylwetki, budownictwo, wykonawstwo autorstwa Darka Trzcińskiego, a także artykuły autorstwa Zbigniewa Przerembskiego, Stanisław Wyżykowski z Haczowa – ostatni lirnik ludowy w Polsce, Innowacje w budowie lir korbowych oraz wiele innych artykułów w prasie regionalnej. Jedną z najważniejszych pozycji jest książka autorstwa Stanisława Wyżykowskiego Lirnik z Haczowa, w której dzieli się wiedzą historyczną i doświadczeniem w budowie lir. Jako zakończenie niniejszego artykułu pragnę tu zacytować tekst z zakończenia tejże książki, w której Wyżykowski pisze:
Tekst: Stanisław Wyżykowski, Darek Trzciński, Stanisław Nogaj
Z wykształcenia jestem rysownikiem domów. Z powołania – folklorystą. Z zamiłowania i szczątkowego wykształcenia muzycznego – dudziarzem, z ciągotami do wszelakich instrumentów pasterskich. Potrafię też takie instrumenty budować.
Grać nauczył mnie Czesław Węglarz, budować instrumenty – Zbyszek Wałach. Józef Broda uświadomił mi, po co to wszystko robię. Ale moim najpierwszym nauczycielem był mój Ojciec nieboszczyk, Gienek Ficek, Panie łodpuś mu ta grzychy, człowiek jak nikt zakochany w żywieckim folklorze. On przyniósł do domu pierwszą heligonkę, ponagrywał na kasetę kilku muzykantów z okolicy i dźwięk po dźwięku próbował nauczyć siebie, a kiedy nic z tego nie wyszło zaczął uczyć mnie. Muzyka w domu musiała być.
I tak pogrywałem na tej heligonce przez kilka lat w dziecięcym zespole regionalnym, aż przyszedł czas na szkołę muzyczną. I tu znowu pasja ojca (moja jeszcze wtedy nie) wygrała – dlatego nie gram dziś na perkusji. Moim nauczycielem w klasie instrumentów ludowych został Czesław Węglarz, który do dziś jest dla mnie wielkim autorytetem.
Przez wiele lat kontakt z folklorem podtrzymywałem poprzez rozmaite konkursy i festiwale, na których poznałem znakomitych muzyków i śpiewaków z Żywiecczyzny, których od dawna nie ma już między nami. Grałem też w kapeli ZPiT Ziemia Żywiecka, gdzie poznałem Marcina Pokusę, znakomitego skrzypka (a obecnie wziętego śpiewaka operowego), z którym w 2003r. założyliśmy tradycyjną kapelę w składzie dudy + skrzypce. Nazywaliśmy się Fickowo Pokusa i przez długi czas, obok braci Byrtków z Pewli Wielkiej, byliśmy jedyną taką kapelą na Żywiecczyźnie.
Parę lat później zbudowałem swoją pierwszą fujarkę, którą trzymam do dzisiaj (całkiem nieźle stroi). Byłem wtedy jeszcze na studiach w Krakowie i otwory palcowe wypalałem gwoździem rozgrzanym w piecu centralnym w piwnicy nowohuckiej stancji. W 2011r. na warsztatach u Zbigniewa Wałacha w Istebnej wykonałem swoje pierwsze gajdy. Rok później, już we własnym warsztacie, zbudowałem dudy żywieckie.
zdjęcia z archiwum Przemysława Gerwazego Ficka
Obecnie z przyjacielem Marcinem Blachurą, z którym też wspólnie grywamy, buduję dudy żywieckie, gajdy, okaryny, piszczałki wielkopostne (końcówki), fujary, fujarki, dwojnice, a także rozmaite sowy, sówki, gwizdki i gwizdawki.
W zdobieniu instrumentów staram się być wierny tradycji – podpatruję dawnych mistrzów, wzoruję się na architekturze beskidzkiej i przedmiotach użytkowych, wymyślam też swoje własne wzory. Lubię eksperymentować z fakturą i kolorami. Piszczałki buduję z drewna czarnego bzu, wykańczam olejem lnianym, woskiem lub szelakiem. Do produkcji dud wykorzystuję przeważnie drewno owocowe (najlepsze z beskidzkich sadów). Bardzo ważne jest dla mnie brzmienie instrumentu – każdy egzemplarz wykonuję tak, abym sam mógł na nim z przyjemnością zagrać.
Kupują u mnie zarówno profesjonalni muzycy, szukający dobrego brzmienia, jak i początkujący, dla których ważna jest łatwość wydobycia czystego dźwięku. Moje instrumenty wystąpiły na kilku ładnych płytach z bardzo różnorodną muzyką. Grają i zdobią kolekcje muzealne w Indonezji, Kanadzie, Indiach i USA, cieszą też uszy i oczy licznych Europejczyków. Wielka w tym zasługa wspaniałego warszawskiego targowiska instrumentów, organizowanego przez Piotra Piszczatowskiego podczas festiwalu Wszystkie Mazurki Świata.
Muzykiem, bo mam za sobą etap regularnych studiów z zakresu fortepianu, organów, chorału gregoriańskiego, zasad harmonii itp. W domu Ojciec – perkusista weselny – uczył mnie gry na perkusji i pierwszych akordów na gitarę.
Muzykantem, bo jednak wielu rzeczy nauczyłem się sam, podpatrując innych oraz przeszukując tzw. źródła.
Twórcą instrumentów, ponieważ kiedy wykonuję nawet najprostszą fujarkę, to jest to jednak „moja” fujarka, która jest efektem tylko moich błędów i „patentów”.
Kolekcjonerem. Moja żona Karolina mówi, że mam w domu muzeum instrumentów różnych i jest we mnie trochę „gadżeciarza”.
Pasjonatem, z dużą dozą szewskiej pasji! Pasja niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny i chociaż emocje nie są moją mocną stroną, to nie wyobrażam sobie, by bez pasji można było – po raz setny zacinając się dłutem – wciąż robić swoje.
Przygodę z instrumentami zacząłem od marzeń i lekcji muzyki w szkole podstawowej, na których (poza grą na cymbałkach i śpiewaniem pieśni patriotycznych). Pani Od Muzyki uczyła nas grać na flecie prostym. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że kiedyś będę robił takie flety. Potem przeszedłem oczywiście zawieruchę wieku dojrzewania, słuchałem punk rocka, reggae itp. Aż wreszcie wziąłem udział w warsztatach z Maciejem Rychłym podczas Festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Jest on nietuzinkową i charyzmatyczną postacią. Przyszedł wtedy na zajęcia z wiązką rdestu, z którego zrobiłem swój pierwszy instrument. To Maciej Rychły pokazał mi, jak zrobić prosty instrument z pojedynczym stroikiem. Poza tym nie miałem jednego nauczyciela. Podczas takich wydarzeń, jak Targowisko Instrumentów, spotykam ludzi, z którymi wymieniam się doświadczeniami i którzy mniej lub bardziej chętnie dzielą się ze mną swoją wiedzą. Potem trzeba iść do swojego kącika, żeby zepsuć mnóstwo materiału. Dopiero za którymś razem udaje się zrobić dobry instrument, a potem, robiąc kolejny, doskonali się własne umiejętności.
Oprócz tego źródłem wiedzy może też być internet – zwłaszcza jeśli chodzi o fujarki. Natomiast wiedzę lutniczą i dotyczącą lir korbowych przekazał mi głównie Paweł Kowalcze, lutnik z Chabówki. Pośrednio uczyłem się także od Staszka Nogaja i Lucjana Kościółka.
Robię przede wszystkim fujarki i piszczałki z czarnego bzu, proste instrumenty trzcinowe, pojedynczo stroikowe. Trudno jest precyzyjnie określić region, z jakiego pochodzą, ze względu na ich pewnego rodzaju uniwersalność. Na przykład prosty, trzcinowy instrument w Turcji jest znany jako sipsi, w Europie Wschodniej jako dutka, żalejka, w Egipcie arghul, na Sardynii launeddas. Istnieją między nimi drobne różnice konstrukcyjne, ale zasada działania i źródło dźwięku są takie same. Podejmowałem też próby wykonania chińskiego guanzi, instrumentu z podwójnym stroikiem, a w planach mam albokę. Do tej pory zrobiłem wiele fujarek i piszczałek z czarnego bzu, fujar sześciootworowych, dwojnic, fujar pasterskich i prostych trzcinowych, a także kavale mołdawskie, kilkanaście klarnetów bambusowych i jedną lirę korbową. Nad instrumentem pracuję od kilku do kilkunastu dni.
W tej chwili moim celem jest profesjonalizacja wykonywanych przeze mnie instrumentów i rozszerzenie „oferty” przede wszystkim o liry korbowe i dudy. Można u mnie zamówić fujarki z czarnego bzu, dwojnice, sopiłki, trzcinowe instrumenty pojedynczostroikowe, bambusowe klarnety, kaval mołdawski, fujary bezotworowe. Kilka miesięcy temu (i za sprawą mojego kolegi, Huberta Połoniewicza, który wykonuje przepiękne fidele kolanowe, np. suki biłgorajskie) z zamówieniem na wykonanie kilku „polskich” fujarek zwróciło się do mnie Muzeum Instrumentów Muzycznych w Phoenix, w Arizonie. To dla mnie wielka promocja i powód do dumy, że moje instrumenty znalazły się w Stanach Zjednoczonych. Galeria Zamawiających jest zróżnicowana. Zamawiają u mnie „poważni” muzycy, ale również amatorzy, szukający (pozornie) niewymagającego instrumentu na tzw. dobry początek.
Mam nadzieję, że w każdym wykonanym instrumencie przekazuję jednocześnie kawałek historii, tradycji i ciut mnie samego. Lubię myśleć o sobie jak o „nośniku tradycji”, ale określiłbym siebie przede wszystkim rzemieślnikiem.
Gliniane okaryny i ćwierkające ptaszki na wodę, których twórcami są obecnie moi rodzice – Grażyna i Tadeusz Kruczyńscy, lepili już przeszło sto lat temu moi pradziadowie. Mama przejęła tę umiejętność po ojcu – Marianie Romańczyku. Nie byłoby to zapewne możliwe, gdyby nie zdolności manualne mojego taty – Tadeusza Kruczyńskiego. To on, poprzez obserwację i naśladownictwo, nauczył się podstaw fachu od swojego teścia. Następnie rozwinął i udoskonalił rodzinne ceramiczne twory, nadając im jednocześnie swój własny, autorski kształt. Mama natomiast od początku zajmowała się zdobieniem wyrobów i ich sprzedażą.
Warto wspomnieć więcej o korzeniach naszej rodzinnej twórczości, czyli o pochodzącej z krakowskiego Podgórza rodzinie Romańczyków. To właśnie wywodzący się z niej dziadek Marian oraz jego wuj Piotr, w latach 80 i 90 zeszłego stulecia, udzielali wywiadów etnomuzykologom. Przedmiotem zainteresowania badaczy były instrumenty z grupy aerofonów. Rodzina Romańczyków, jak wiele innych rodzin żyjących przed wojną, utrzymywała się ze sprzedaży ceramicznych naczyń, figurek, zabawek. Lepiono wówczas naczynia użytkowe, ale to zabawki i figurki były towarem szczególnie chodliwym – ptaszki, baranki, kukułki, Pan Twardowski na kogucie… – wszystko to można było spotkać na jarmarkach w całym kraju. O tym, kiedy Romańczykowie zaczęli robić okaryny, informacje są niepewne. Posiadamy co prawda dokument z 1960 r. nadany matce Mariana Romańczyka – Wiktorii, który wskazuje na zatwierdzenie przez Ministerstwo Kultury i Sztuki wzorca okaryny jaką wykonujemy do dziś, ale rodzinne przekazy mówią, że wykonywał je już dziadek Mariana Romańczyka.
Kontynuatorami rodzinnej tradycji są obecnie nie tylko moi rodzice, ale również brat dziadka – Józef oraz prawnuk Piotra – Dariusz. Nasze wyroby różnią się formą i zdobnictwem, ale czerpiemy z tego samego źródła.
W każdym regionie Polski ktoś robi ćwierkające koguciki. Czasem można spotkać okaryny innych twórców, ale dotychczas nie spotkałam całkiem dobrze grających. Prócz tych, wykonywanych przez mojego tatę. Piszę „całkiem dobrze grające” nie bez przyczyny. Zawsze podkreślam, że są to okaryny ludowe, nieprofesjonalne i nie można ich porównywać do okaryn fabrycznych. W naszej rodzinie twórcy okaryn byli samoukami, nie posiadali wykształcenia muzycznego. Mieli jedynie nieco lepszy słuch muzyczny i plastyczne zdolności, które pozwalały im metodą prób i błędów skonstruować dobrze brzmiący instrument. Począwszy od ręcznie mielonej gliny, poprzez formy i materiały do obróbki, aż do okaryny strojonej „na ucho”, wszystko robione jest własnoręcznie przez mojego tatę. Bez użycia profesjonalnych środków.
Na naszych okarynach gra wiele kapel i instrumentalistów. Głównie z terenów beskidzkich, gdzie okaryna jako instrument pasterski zadomowiła się na dobre. Zamawiają je ci, którzy chcą się nauczyć grać oraz pasjonaci. Mamy głównie stałych klientów, choć nie lubimy tego słowa, bo daleko nam do bycia zakładem produkcyjnym czy warsztatem ceramicznym. Wykonujemy tylko zabawki i okaryny. Przygotowanie materiału, lepienie, malowanie, to żmudna praca, która nie przynosi obecnie dużych zysków. Szczególnie, jeśli wykonuje się ją tradycyjnymi metodami. A tak to wygląda u nas. Jest to wciąż chałupnicze rękodzieło.
Tworzenie glinianych ptaszków i okaryn przez wiele lat było działalnością dodatkową rodziców. Aktualnie są na emeryturze, ale możliwości mają mniejsze. Jest to pasja wymagająca fizycznej siły, sprawnych oczu, ciągłej motywacji, mobilności i poświęceń. A bywa niedoceniana. Marzenie mam więc jedno. By w przyszłości, w naszej rodzinie, miał kto tę pasję kontynuować.
Agnieszka Kruczyńska
Instrumenty: gliniane ptaszki, okaryny
Kontakt:
Grażyna i Tadeusz Kruczyńscy Osiedle 700-lecia 6/18 34-300 Żywiec woj. śląskie
Początkiem mojej działalności w zakresie napraw i budowy instrumentów muzycznych było dokonywanie drobnych napraw akordeonu, na którym uczyłem się grać jako kilkunastoletni chłopiec. Był to również początek mojej edukacji muzycznej. Po dwóch latach nauki grałem już „Marsza tureckiego” Mozarta i uwerturę „Lekka kawaleria” Franza von Suppégo. W tym czasie zbudowałem prymitywną perkusję, która służyła do celów chałturniczych.
Po maturze zdałem egzamin do Studium Nauczycielskiego nr 2 w Warszawie, gdzie kontynuowałem naukę gry na akordeonie, a nauka gry na fortepianie i wiolonczeli dała początek moim zainteresowaniom z zakresu budowy i strojenia tych instrumentów. Studiując później w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie (obecnie Uniwersytet Warszawski) posiadałem już znaczną wiedzę o budowie instrumentów muzycznych.
Po ukończeniu PWSM, pracując już jako nauczyciel w szkolnictwie podstawowym i średnim, poszerzyłem swą wiedzę z zakresu budownictwa organowego i samodzielnie, korzystając z wydawnictw „Instrumentoznawstwo i akustyka” Mieczysława Drobnera oraz „Akustyka muzyczna”, wyprodukowałem pierwsze piszczałki organowe z drewna i z metalu. Piszczałki drewniane grały możliwie, ale metalowe, wykonane z blachy puszek od konserw – niezbyt ciekawie. Postanowiłem więc skorzystać z wiedzy i umiejętności znajomego organmistrza i pobierałem u niego lekcje prywatne (oczywiście odpłatnie). Wspólnie odlewaliśmy blachę cynowo-ołowianą na wykonanej przeze mnie gisladzie (mam ją do dziś). Zakupioną cynę i ołów topiliśmy na piecu węglowym w specjalnie zamówionym u ślusarza tyglu.
Gdy już osiągnąłem pewne umiejętności, przerwałem pracę w szkolnictwie i zatrudniłem się w znanej firmie organmistrzowskiej Kamińskich w Warszawie, gdzie pracowałem pod okiem Zygmunta Kamińskiego (seniora) w dziale produkcji piszczałek metalowych. Po roku pracy w firmie postanowiłem sam zbudować małe organy dla siebie. Wróciłem do szkolnictwa, by mieć więcej czasu na budowę instrumentu. Wykonałem sporo piszczałek metalowych (z cynku), ale prace musiałem przerwać z powodu braku kasy. Kontynuując pracę w szkolnictwie i posiadając znaczną wiedzę w zakresie strojenia instrumentów, przyjmowałem zamówienia na strojenie fortepianów i pianin. W końcu stwierdziłem, że budowa i naprawa instrumentów muzycznych są moją pasją.
Zrezygnowałem ze szkolnictwa i zatrudniłem się w Spółdzielni Pracy „Tron” w Warszawie, gdzie pracowałem w dziale napraw fortepianów, a po pewnym czasie rozpocząłem budowę pozytywu dla Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy.Prace trwały półtora roku i pięciogłosowy pozytyw o neorokokowym wystroju odjechał do Bydgoszczy, a ja razem z nim, by stroić przed koncertami Pasji wg św. Jana Bacha w Bydgoszczy i w kilku miastach Polski oraz Pasji wg św. Mateusza w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Takie były początki. Od tamtego czasu zbudowałem kilka pozytywów, w tym dwu-, trzy-i czterogłosowe z wiatrownicami klapowymi, stosując tradycyjne rozwiązania z pewnymi własnymi modyfikacjami.
Praca nad instrumentem trwa wiele miesięcy, bo wykonanie każdego elementu wymaga wielkiej precyzji. Niewątpliwie wzorcem dla mnie są pozytywy twórców XVI, XVII i XVIII wieku. Zasada działania tamtych i obecnie budowanych pozytywów jest niezmienna. Obecnie buduje się instrumenty o mniej bogatym wystroju zewnętrznym. Oczywiście można wykonać rekonstrukcje dawnych pozytywów, ale tylko na specjalne życzenie zamawiającego. Dawne pozytywy wyposażone były w miechy uruchamiane ręcznie, obecnie stosuje się dmuchawy elektryczne niewielkich rozmiarów mieszczące się w obudowie instrumentu.
Budowane przeze mnie pozytywy zamawiane były zarówno przez instytucje, jak i osoby prywatne. Czas trwania budowy instrumentu zależy od jego wielkości i ilości głosów. Przyjmuję również zamówienia na wykonanie portatywów, czyli jednogłosowych instrumentów o trzyoktawowej skali.
Zakres mojej działalności to nie tylko budowa pozytywów. Remontuję, naprawiam i stroję również fortepiany, pianina, klawesyny i inne klasyczne instrumenty klawiszowe. Specjalizuję się w remontach zabytkowych fortepianów i pianin. Za przykład może posłużyć wyremontowany przeze mnie zabytkowy fortepian (to raczej pianoforte) firmy Buchholte z ok. 1845 roku dla Warszawskiej Opery Kameralnej, a znajdujący się dzisiaj w muzeum w Sannikach.
Kontakt:
Mariusz Syller Brwinów pod Warszawą Tel. 504 197 086
Jestem twórcą instrumentów ludowych, nigdy natomiast nie muzykowałem. Zaczęło się od tego, że spotkałem dziewczynę, która grała na dudach, a jej ojciec grał i budował instrumenty ludowe. Los złączył nas na całe życie, a jej ojciec został moim teściem.
Skończyłem technikum mechaniczne i dlatego z łatwością przyswajałem techniki budowy instrumentów. Trochę z ciekawości, a bardziej na rozkaz teściowej pomagałem robić różne detale (toczyć, wiercić, lutować), aż doszedłem do etapu, kiedy zrobiłem cały instrument. W ten sposób stałem się samodzielnym twórcą. Był to początek lat siedemdziesiątych. Brałem udział w konkursach, na początku z niewielkim powodzeniem, ale zostałem zauważony przez starszych twórców i komisje konkursowe. Przyjęto mnie do Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Lublinie i od tego momentu poczułem się pełnoprawnym twórcą instrumentów ludowych. Robiłem głównie dudy wielkopolskie, z czasem rozszerzyłem jednak swą działalność o region lubuski (Zbąszyń), tworzyłem również kozły, mazanki i sierszeńki.
Dawniej odbiorcą była głównie Spółdzielnia „Folklor”, dziś wykonuję przede wszystkim zamówienia prywatne lub z domów kultury. Zamawiać u mnie można instrumenty regionu Wielkopolski (dudy) oraz ziemi lubuskiej (kozły, mazanki i sierszeńki). Trudno stwierdzić, ile instrumentów zrobiłem, w przybliżeniu powiem, że: dudy – ok. 170 sztuk, kozły – ok. 23 sztuki, 330 mazanek i kilkanaście sierszeniek z pęcherza wołowego. Instrumenty wyjeżdżały także za granicę, głównie do zespołów polonijnych w Kanadzie, USA, Hiszpanii, Holandii, Niemiec, Francji i Argentyny. Robię instrumenty tradycyjne, wykorzystując takie materiały, z jakich korzystano także sto lat temu: naturalne rogi, skóry garbowane tradycyjnie, drewno z drzew owocowych rosnących w polskich sadach. Trudno precyzyjnie określić czas budowy instrumentu, ale przeważnie zajmuje to kilkanaście dni.
Największe momenty radości, jakich doświadczyłem, to wygranie konkursów w Szydłowcu, a w Poznaniu – gratulacje od ministra kultury. Porażki zdarzały się, chociaż rzadko – gdy instrument wracał do reklamacji. Dzięki konkursom, pokazom i innym prezentacjom mam kontakt z twórcami z kraju i zagranicy (Słowacja, Białoruś, Anglia). Wymieniamy między sobą doświadczenia i dużo uwagi poświęcamy nowościom na rynku (kleje, lakiery, politury), ale zawsze zachowując tradycję. Chcę zajmować się tą profesją tak długo, jak zdrowie pozwoli. Mój syn, Bartosz, robi instrumenty wraz ze mną. Chciałbym mu przekazać jak najwięcej wiedzy o naszym rzemiośle.