Jestem Radosław Malisz, mówią na mnie Radziu i robię instrumenty muzyczne.
Moja przygoda z lutnictwem zaczęła się w 2008 roku, kiedy jako młody kuc chciałem grać heavy-metal i imponować koleżankom. Jak to często bywa w takich sytuacjach: pobudki szlachetne, ale kieszenie puste, a co za tym idzie, brak narzędzia wykonawczego. Rozwiązanie nasunęło się samo. Skoro ni ma piniędzy, żeby kupić, to trzeba zrobić. Tak też się stało. Urodziłem pierwszy instrument – elektryczną gitarę. Ta biała V-kształtna abominacja obecnie wzbogaca kolekcję mojego znajomego i zbiera kurz.
Wszystkie zdjęcia we wpisie pochodzą z archiwum Radka Malisza
Niewątpliwy i ogromny wpływ na moją twórczość miał i nadal ma mój ojciecJan,któremu zawdzięczam większość umiejętności i wiedzy o tym, jak nie dać się zabić maszynom stolarskim.
Na koncie mam przeróżne instrumenty: gitary (elektryczne, klasyczne, basowe), skrzypce, basy ludowe, kontrabas, ukulele, liry korbowe, fujarki. Aktualnie skupiam się głównie na lirach korbowych – są zdecydowanie ciekawsze i bardziej egzotyczne od np. gitarek.
Wszystkie moje dzieła (no prawie wszystkie) są autorskimi projektami. Nie kopiuję, tylko wymyślam. Nie odnajduję większego sensu w powielaniu już znanych instrumentów. Wolę wypływać na nieznane wody. Ryzykowne, ale jest większa frajda. To trochę tak jak z graniem. Można grać coś, co już ktoś wymyślił, lub tworzyć nowe melodie. Dopóki moja głowa rodzi pomysły, dopóty będę kombinował. Choć niejednokrotnie to, co robię, wykracza poza przyjęty kanon i nie spotyka się z poklaskiem konserwatywnych środowisk. Moją przyszłość w zawodzie wyobrażam sobie w następujący sposób: zasiadam na złotym tronie z akordeonów w blasku wiecznej sławy i chwały, dzierżąc lirę korbową. A i jeszcze chciałbym w kosmos polecieć 🙂
Jeśli ktoś z Was chciałby pomóc mi w realizacji moich hehe, marzeń, poprzez zakup moich wytworów, to zapraszam do kontaktu.
Wychowałem się w Zakopanem, 100 metrów od Krupówek. Tam, gdzie dzisiaj są „Równie Krupowe”, moja rodzina miała pole, na którym pasły się owce i krowy. Jako dziecko dorastałem na podwórkach ulicy Piłsudskiego.
Instrumenty „na poważnie” buduję od 1985. Wykorzystuję głównie jawor i świerk – przede wszystkim z Bieszczad i z Podhala. Do tej pory zrobiłem ponad 100 instrumentów: skrzypce, altówki, basy i wiolonczele. W tym ponad 80 skrzypiec. Pracuję przede wszystkim na modelu Stradivariusa np. 1728 Milanolo oraz moim ulubionym: Guarneri del Gesu 1745. Instrumenty zamawiają u mnie profesjonalni muzycy, muzycy z naszego regionu oraz młodsi i starsi uczniowie.
Pojedynczemu instrumentowi poświęcam minimum 2-3 miesiące. W instrumentach zaklinam swoją pasję – energię, wiedzę i 40 letnie doświadczenie lutnicze. Bywam zmęczony, ale to jest takie pozytywne zmęczenie. Jak odetchnę, przychodzi radość. Radość z tworzenia. Wiadomo, są też niepowodzenia i momenty klęski. Kiedyś miałem prawie gotową wiolonczelę. Klient na dniach miał po nią przyjechać, a ja zabierałem się właśnie do jej uzbrajania. Spadła z haka! Roztrzaskała się… To był moment nieuwagi. W sekundy kilka miesięcy pracy poszło na marne. Wszystko musiałem robić od nowa…
fot. Bartosz Krawczak
Marzę o tym, żeby zrobić kwartet tj. zespół 4 instrumentów z jednego materiału. Materiał już mam. Właśnie zaczynam budowę
Nie jestem jedynym lutnikiem w mojej rodzinie. Jest nas więcej. Jest mój starszy brat Antoni i jego synowie – Krzysiek i Marcin, z którymi brat prowadzi pracownię lutniczą w Poznaniu. Ważni są dla mnie inni twórcy. Spotykamy się w swoim gronie – poprzez związek, ale również na rozmaitych targach i festiwalach. Bardzo lubię imprezę Targowisko Instrumentów w Warszawie. Byłem też na jesiennej edycji w 2020 roku. Mimo pandemicznych warunków było bardzo fajnie. Uwielbiam wyjazdy do Cremony, mekki dobrych instrumentów i lutników
fot. Bartosz Krawczak
Artysta Lutnik – Jacek Krupa , Zakopane . Pracownia lutnicza 34-500 Zakopane Piłsudskiego 2a ( salon pokazowy ) oraz
34-511 Kościelisko , ul Gronik 12 ( pracownia )
Urodziłem się w 1963 roku na Podhalu. Już jako dziecko interesowałem się artystyczną obróbką drewna, swoje pierwsze kroki stawiałem w pracowni ojca. W 1983 roku ukończyłem Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych im. Antoniego Kenara w Zakopanem na wydziale lutnictwa. W 1987 roku, po zaprezentowaniu zrobionych przeze mnie instrumentów, otrzymałem akredytację od Związku Polskich Artystów Lutników i stałem się tym samym członkiem stowarzyszenia. Od tego momentu nieprzerwanie oddaję się swej pasji – budowie instrumentów.
Buduję instrumenty na zamówienie i dostosowuję się do indywidualnych potrzeb instrumentalistów. Tworzę skrzypce, altówki, wiolonczele oraz góralskie instrumenty ludowe i smyczki. Wykonuję też dzieła historyczne z rzeźbionymi główkami. Moje prace cechują się wyrównanym, ale wyrazistym tonem. Przy kompozycji lakieru posługuję się paletą ciepłych barw. Do tej pory wykonałem około 200 instrumentów.
fot. z archiwum Andrzeja Czernika Gracki
W latach 2004 – 2005 odbyłem praktykę w Stanach Zjednoczonych w renomowanej amerykańskiej firmie prowadzącej sprzedaż instrumentów oraz zajmującej się ich renowacją. Zdobyte tam umiejętności z zakresu konserwacji oraz ich ustawiania (set-up) pozwoliły mi na nowo spojrzeć na konstrukcję instrumentów. Obecnie jestem w trakcie przygotowań mych prac na międzynarodowe konkursy we Włoszech.
Nabyte umiejętności związane z budową nowych instrumentów i naprawą starych, pogłębiałem przez lata, uczestnicząc w licznych seminariach lutniczych. Teraz staram się je przekazywać młodym adeptom lutnictwa. Nie posiadam wykształcenia pedagogicznego, ale organizuję praktyki w dziedzinie lutnictwa, na których w miarę możliwości, udostępniam swoją pracownię i służę posiadaną wiedzą. Dzieje się tak już od kilku lat w okresie wakacji. Podczas warsztatów można posłuchać muzyki wykonywanej na instrumentach z mojej pracowni, a warunki klimatyczne i przyrodnicze pozwalają na rozmaite aktywności fizyczne. Mogę przyjąć na praktykę maksymalnie 2 osoby. Budowa nowego instrumentu jest procesem długotrwałym, dlatego też praktyki rozłożone są na kilka sezonów (lat ), aż do ostatecznego przygotowania instrumentu do gry
Moją przygodę z muzyką zacząłem w wieku sześciu lat. Pierwszym instrumentem na którym uczyłem się grać była lira korbowa. Lekcji udzielał mi mój tata. Chęć wspólnego muzykowania z rówieśnikami sprawiła, że zostałem członkiem zespołu muzyki dawnej Rocal Fuza. Wtedy też zamieniłem koło i korbę liry na smyczek fideli. Przez lata koncertowania z Rocal Fuzą doskonaliłem umiejentności gry na fideli, rebecu oraz violi da gamba. Równolegle z działalnością kameralistyczną uczęszczałem do Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Stanisława Moniuszki w Jeleniej Górze, gdzie zgłębiałem tajniki gry na wiolonczeli pod czujnym okiem pani Haliny Buszyńskiej.
Zabawne jest to, że wybrałem ten instrument tylko dlatego, że mój starszy brat już na nim grał a ja bardzo chciałem mu dorównać (nie było to łatwe wyzwanie). Los jednak sprawił, że już po kilku pierwszych lekcjach zakochałem się w brzmieniu tego basowego odpowiednika skrzypiec.
zdjęcia Piotr i Dorota Piszczatowscy
Wybierając kierunek studiów, postanowiłem połączyć obie życiowe pasje i tak zostałem adeptem wiolonczeli barokowej. Ukończyłem Akademię Muzyczną im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu, w klasie Bartosza Kokoszy (2017 – profil kameralno-orkiestrowy, 2019 – profil solistyczny) a następnie studiowałam u Hilary Metzger i Yaëlle Quincarlet (Pôle Supérieur de Musique de Poitiers – Pôle Aliénor). Technikę gry szlifowałem podczas kursów mistrzowskich z Rachel Podger, Alison McGillivray, Markusem Möllenbeckiem, Ageet Zweistrą Jakubem Kościukiewiczem, Teresą Kamińską i in. Obecnie występuje jako solista i kameralista. Jestem założycielem zespołu Ensemble Baroque du Poitou oraz członkiem grup: Das Lausitzer Barockensemble, Oak Brothers, Serenissima Res Publica i Projekt ’93.
Od najmłodszych lat przesiadywałem w warsztacie przyuczając się do lutniczego fachu. Mój tata – Ryszard Dominik Dembiński był uczniem Tibora Ehlersa (1917 – 2001) twórcy instrumentów ludowych oraz historycznych z Betzweiler-Wälde (Schwarzwald). Testując instrumenty wykonane przez ojca, zwróciłem uwagę, że każdy z nich potrzebuje zupełnie innego smyczka. Zaskoczyło mnie, że barwa oraz możliwości techniczne instrumentu tak bardzo zależne są od narzędzia, jakim wydobywa się z nich dźwięk. Po kilku latach bezowocnych poszukiwań smyczków odpowiednich dla moich archaicznych instrumentów postanowiłem samodzielnie nauczyć się je wytwarzać.
zdjęcia Piotr i Dorota Piszczatowscy
Początki były dosyć trudne. Do dziś kilkanaście nieudanych egzemplarzy spoczywa na dnie skrzyni starannie ukrytej przed ludzkimi spojrzeniami. Kolejne modele były coraz lepsze, czytałem też mnóstwo książek i artykułów związanych z tą tematyką. Przełomem okazał się staż u Antoine i Jérôme Lacroix w Poitiers (Francja). Czas spędzony w warsztacie przy Rue de la Cathédrale wspominam z ogromnym sentymentem. Intensywna praca, znakomita kompania, zapach kalafonii i czarnej kawy…
zdjęcia Piotr i Dorota Piszczatowscy
Można u mnie zamówić smyczki do instrumentów średniowiecznych, renesansowych oraz barokowych tj.: rebec, viola da braccio, viola da gamba, violone, skrzypiec, altówki, wiolonczeli i kontrabasu. Cały czas poszukuję kolejnych wyzwań. Wykonuję żabki w typie clip in oraz ze śrubką do naciągu włosia. Chętnie podejmę się również zrobienia smyczka nietypowego, na specjalne zamówienie.
Nazywam się Stanisław Bafia i jestem lutnikiem. Chociaż… jako mały chłopiec myślałem, że będę lotnikiem.
Urodziłem się i wychowałem w Gliczarowie Dolnym. Tam też chodziłem do szkoły podstawowej i od małego grałem na akordeonie. Pewnego razu rodzice zapytali mnie, czy chciałbym uczyć się w szkole muzycznej. Chętnie przystałem na ten pomysł i w wieku 9 lat zacząłem uczęszczać do szkoły muzycznej w Poroninie.
Jakoś w tym czasie, w któreś wakacje, kolega pokazał mi swoje książki o lotnictwie. I niespodziewanie samoloty – ich budowa, rozmaite modele i historie z nimi związane, wciągnęły mnie bez reszty. Zacząłem kolekcjonować zdjęcia, czasopisma, książki – wszystko, co z nimi się wiązało. Za jakiś czas wpadłem na pomysł, żeby robić drewniane modele samolotów. Dlaczego drewniane? Bo nie wiedziałem, że można kupić gotowe części z plastiku, a z drewnem miałem do czynienia od urodzenia. Mój Tata – doskonały cieśla – bez przerwy opowiadał o swojej pracy, o drewnie, o lesie i … o muzyce na skrzypcach, na których gra do dzisiaj.
Kiedy budowałem modele samolotów, nie byłem świadomy, że stopniowo sama praca z drewnem stawała się ważniejsza od tego, co w końcu powstawało. Coraz częściej też pomagałem Tacie w różnych zadaniach ciesielskich i coraz częściej ściągałem ze ściany jego skrzypce.
Kiedy moja edukacja w szkole podstawowej dobiegła końca, kończyłem też I stopień szkoły muzycznej. Mój nauczyciel akordeonu zaproponował mi kontynuację nauki gry w szkole II stopnia. Jednak mnie ciągnęło gdzie indziej. I tak, w 1997 roku, rozpocząłem naukę w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych im. A. Kenara w Zakopanem, na kierunku lutnictwo artystyczne. W szkole tej, pod okiem prof. Stanisława Marduły, wykonałem swoje pierwsze instrumenty. Dalej już wszystko zaczęło kręcić się wokół instrumentów smyczkowych.
Zdjęcia: Piotr i Dorota Piszczatowscy
Po szkole średniej przyszedł czas na studia. Kontynuowałem naukę zawodu lutnika na Akademii Muzycznej w Poznaniu (jedynej szkole wyższej w Polsce kształcącej lutników) pod kierunkiem prof. Antoniego Krupy. Podczas studiów zbudowałem 9 instrumentów: skrzypce, altówki oraz violę da gamba. W międzyczasie brałem udział w rozmaitych projektach muzycznych jako skrzypek, sekundzista i kontrabasista.
Obecnie prowadzę swoją pracownię lutniczą w Ciścu, w Beskidzie Żywieckim.
Zdjęcia: Piotr i Dorota Piszczatowscy
Tu buduję instrumenty klasyczne (skrzypce, altówki, wiolonczele) oraz ludowe (złóbcoki i piszczałki). Wykonuję również bardzo dużo renowacji instrumentów i smyczków. Gram muzykę góralską. Pomiędzy tymi rozmaitymi aktywnościami wychowuję dzieci – dosłownie z dłutami i instrumentami w rękach. Moja pracownia mieści się w naszym domu. Mam blisko siebie – i dzieci, i instrumenty i narzędzia.
Ze Stefanem Witkiem rozmawiał Piotr Piszczatowski
Nie byłoby tej rozmowy gdyby nie Jan Malisz – Janku dziękujemy!
Piękny instrument!
– No… jeśli chodzi o te organy, to se umyślałem sam. Nikt mi nie pomagał. Żona była zła, bo siedziałem w szopie całymi dniami. Co ty tam robisz?! – pytała. Ale w końcu wyszło. Pół roku robiłem – od lutego do lipca.
Kiedy to było?
– W 1997 chyba. A może 1991? Nie pamiętam, popatrz pan, tu jest napisane… tu z boku.
1997 rok. A skąd pomysł?
– Ja tak wymyślił. Oj, com ja wymyślał! Tu, w Rzepienniku, miałem szwagra organistę. Któregoś razu byłem u niego w kościele podczas mszy, na górze. I tak się wpatrywałem w te organy. W końcu powiedziałem: “Poldek, to daj mi jedną trubkę. Spróbuję zrobić organy.”
Aaa… na wzór ta trąbka, tak?
– No… tak. “A to weź se, godo, która ci pasuje”. To i wziąłem. To było akurat fis. Znalazłem na akordeonie ten fis i zacząłem robić trubki i w dół i do góry. Zrobiłem drugą trubkę, trochę krótszą, to wysło F, później długszą, wysło G. Se myślę:” Dobra…to już bedzie…”. No i tych trubek narobiłem: i dłuższych i krótszych. A później stroiłem. Jak mi te trubki już wydawały się, że będą grały, dopiero chwyciłem się robić podstawę, klawisze i całą mechanikę, żeby to funkcjonowało. I w końcu wszystko to na blat. Na tym blacie dopiero popodpinałem wężyki do klawiatury. I tak zrobiłem.
A deski kupowałem od sąsiada tak po dwie, po trzy. Jakżem wyrobił, to chodziłem po następne. I w końcu dwa klocki porżnietych desek wykupiłem. To muszą być świerkowe deski. Sosna nie będzie. Świerk najbardziej przepuszcza głosy. Ma takie pola jak i w skrzypcach.
A te dwie… cztery trubki najdługsze to wystawały ponad dach, bo ja to wszystko w szopie robiłem, a szopa nisko. To musiałem dachówkę wyjąć, żeby się te trubki mieściły. I ponad dach te organy wyszły.
A jakieś koncerty pan urządzał?
– Na tych organach? Nie. Znaczy wtedy, co łodbiór tego instrumentu był, to wtedy tak (śmiech).
W stodole? (śmiech)
– W szopie. Jeden raz my grali. Całą noc my grali. Jak zrobiłem te organy, to se pomyślałem, że dobrze grać na tym nie umiem. I wymyśliłem, że kupię jakiej wódki i zawołam kolegę. Przyjdzie, to mi pogra. Całą noc my tu śpiewali i grali. A tak rycało na całą okolicę! Do rana my wtedy buceli.
I byłem bardzo usatysfakcjonowany, że mi to wyszło i że mi się to łodezwało. Tyle roboty.
Jeden sąsiad potem mi godo: “Co to u was się wyprawiało? Msza jaka, cy co?” Bo to takie granie, jak w kościele. A nikt we wsi nie wiedział, że ja takie coś robię.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
I potem te organy przeniósł Pan do domu?
– No. Łone się dzielą. Tutaj idzie – te listewki dwie trzeba odkręcić i połowę się zdejmie. Oknem my musieli je tu ciągnąć. (śmiech) Jak ja tu wstawił te organy, to tak tu stoją. Już ich nie wyniesie (śmiech). No i jeden tu przyjechał do mnie w gości i godo: “Co ty tu mas taką suchalnicę?” (śmiech)
No… można by połączyć sprawy: trochę grać, a trochę suszyć. (śmiech) A mógłby pan coś odkręcić, żebyśmy zajrzeli do środka?
– Tu jest dziura. Co tu pajęcyn, co kurzu! To jest tako sprawa. Tu łod każdego klawisza jest drucik i łon ma tam wiatrownicę, całą paczkę. I z tamtej strony łotwiera powietrze. Jak przyciśnie, to ta klapka łotworzy powietrze i tam to powietrze leci. A tam jest register. Do tego registra są podpięte jedne głosy i drugie. No i tu się przesuwa te registry W ten sposób właśnie działa. A… i tu są takie wężyki. Te węże są niedobre. One są dla takich średnich głosów.
A wężyki skąd?
– Od elektryki.
No właśnie… Myślałem, że ogrodowe. (śmiech)
– Nie, od elektryki, do ścian. Do tych cienkich głosów powinny być cieńsze wężyki, żeby tak nie bucało, że aż..
Niech pan nie zamyka jeszcze! Nie spieszę się. Chyba, że pan się śpieszy na granie z kolegami. (śmiech)
– Nie, ja już przestoł.
Aaa! Czyli muzykantem też pan był?
– Grołem trochę. Tak jak ja groł, to na tamte czasy było dobrze.
A na czym pan grał?
– Na akordeonie.
Czyli co, wesela pan ogrywał pewnie, co?
– Byłem na paru weselach, ale urżnąłem se palce. Nie mogłem basować dobrze i zrezygnowałem. A tak to byłem murarzem przez 40 lat. Pracowałem i w Tarnowie, i w Gorlicach, i w Jaworznie na Śląsku, i w Mysłowicach. Także trochę światu zjeździłem. Doczekałem się emerytury. I dopiero na emeryturze te organy zrobiłem.
No, nie znam drugiej takiej osoby, która dokonałaby takiego czynu. Znam firmy, które produkują organy, ale tam pracuje kilkanaście osób.
– Maszyny, technika i wszystko, kurde. To co, zapalimy?
Tak, trzeba zrobić przerwę.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Był pan murarzem…
– Byłem murarzem. Najpierw w Jaworznie. Z Jaworzna mnie wydelegowali do Gliwic. Tam, w Gliwicach, był kurs. W Gliwicach na kopalni Pole Zachodnie. Na tej kopalni szkolili mnie trzy miesiące. Porządnie szkolili. A my takie osły wtedy byli, co nie wiedzieli, gdzie jest pion, a gdzie poziom. (śmiech) Na waserwadze, na tej poziomicy, nie wiedzieli.
A pan z którego roku jest?
– 1939.
Czyli co, jakoś w połowie lat pięćdziesiątych pan się uczył na murarza?
– No miałem 17 lat. Pojechałem do roboty. Wie pan… tutaj, w Rzepienniku, nie było nic, żadnej roboty. Ani pieniędzy skąd wziąć. A ja potrzebował się ubrać, bo już kawalerka. Pojechałem do Jaworzna. Tam nie chcieli mnie przyjąć, bo nie miałem 18 lat. Ale mówię, że nie pojadę do domu, bo nie mam za co. Już zrobiłem i sprzedałem trzy pary sonek, żeby mieć na pociąg.
Sonki – co to jest?
– Takie sonki, co z górki dzieci jeżdżą. A tam, w Jaworznie, to sprzedawałem złom i butelki i tak dożyłem do pierwszej wypłaty. Robiłem w Jaworznie cztery i pół roku. Później się ożeniłem, no to już mi nie pasowało tak daleko robić. Tak ja się przeniósł do Rzepiennika i jeździłem do Gorlic.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
I co, tutaj w Rzepienniku nasłuchał się pan muzyki, czy tam, na Śląsku?
– Tam na Śląsku kupiłem harmonię. To była taka – dwanaście basów. To tak dwie oktawy. To jużem wtedy groł. I na świetlicy ja grołem, bo to moja harmonia była. A w moment się nauczyłem, bo chłopaki tak mnie szpanowali, że musiałem wygrać wszystko, co oni chcieli. (śmiech)
W Rzepienniku grałem na weselach. Chodziłem na grania non stop, bo tu nie było grajków. Jak na zgrzebyku zagrał kto, to już kurde było coś. A na harmonii dopiero! To się grało! Sąsiada miałem, co umiał na perkusji grać. To my zrobili bęben i wio! Ale wie pan, nic nie mieliśmy. Wzięliśmy cebrzyk, wybili denko od cebrzyka i na to skóra, którą u jednej baby na stodole wypatrzyłem. I tata mi godo: „Żeby ci kłaki ze skóry zlazły, to musisz ją dać do wopnia”. I zanurzyłem ją we wapnie. Za trzy dni kłaki zlazły. Wyciągnąłem, gwoździami przybiłem, żeby wyschła i potem przybiłem na tym cebrze. A z drugiej strony tektura, bo już więcej skóry nie mieliśmy. I taka to była perkusja. Stopkę też zrobiliśmy dobrą. Skrzypi trochę, bo wszystko z drzewa.
I jakie kawałki się grało?
– No takie tam, co w telewizji… Bo to był sąsiad, co chodził do szkoły muzycznej w Tarnowie. I stamtąd wlókł te piosenki takie nowoczesne i mnie ich uczył. Tak właśnie było.
A stary repertuar tańców?
– Oberki, polki, tanga, fokstroty i jeszcze… mówili ci starsi, no… jakoś to oni mówili… nie fokstrot, ino… tustep! To ja już wiedział. Jak tustep mi godoł, to ja fokstrota mu zagrał. (śmiech)
Ma pan jeszcze swoją pracownię?
– Mom. W szopie. W szopie robiłem przez lato, a w zimie tak trochę tu.
A narzędzia jeszcze jakieś zostały?
– Do tego wszystkiego narzędzia malutkie są. Bo to śrubokręcik, pilniczki, takie różne. No i stroik oczywiście. Stroiki trzeba mieć. I coś nożem wystrugać, to jest ciężka praca. Z tego strugania zacząłem robić takie różne rzeźby, jak tutaj. Miałem wiele więcej innych rzeźbów, ale trochę sprzedałem, trochę rozdałem.
Zrobiłem też i skrzypce, chyba z 10 par. Też tak samo: trochę sprzedałem, trochę rozdałem. No i inne takie różne rzeczy. Fisharmonii jednej takiej rozbitej to mi szkoda było. Wszystko z niej wymontowałem. No i jest obecnie, dobrze gra. Zegary też naprawiam. Obrazy te tutaj, to wszystko ja robiłem ręcznie. To dłubane w desce. Naprawiałem też guzikówki stare, bo mnie to cieszy. Stare guzikówki Meinel & Herold. Teroz te heligonki czeskie, Hohnery. To wszystko naprawiam. Nie dam zniszczyć nic! Takie stare instrumenty, choćby kto cisnął, ja nie dom, nie zostawię, bo ja to lubię naprawiać, bo to ma duszę w sobie. One są tak zrobione, że chce się na tym grać. Mom na szafie te guzikówki trzy.
A tu takie gęśliki góralskie. O, te skrzypce trzeba pokazać! To są skrzypce zwane cygańskie czy diabelskie, ja nie wiem. Tu jest jaszczurka, a tu wąż. I one się stykają na tych strunach. Takie skrzypce robiłem też, z 10 sztuk. A te z wężem jak zrobiłem, to mi zaraz wydarli z rąk. “Ile chcesz, to ci tyle dom”, żebym tylko sprzedał. A jednak zostawiłem, bo już stary jestem. Nie dam rady zrobić.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Ale właśnie heligonkę czy harmonię?
– Guzikówkę taką, nie heligonkę. Guzikówkę.
To ile guzikówek pan zrobił? I gdzie pan podpatrzył, jak się je robi?
– Podpatrywałem od oryginalnych. Ilem zrobił? No chyba tak całe, to cztery zrobiłem: i strój, i wszystko. Głosy to są z innych akordeonów, ale idzie przestroić. A to nie jest oryginał, tylko ja starałem się zrobić oryginał. Jest jedna rzecz, której nie zrobię. Tam w środku, w basach, wszystkie heligonki mają takie szerokie basy. A tego nie jesteś w stanie zrobić. Bo to jest odlew i wszystko jest tam takie dokładne, że nie da rady. I ja wszystko starałem się zrobić tak, jak ma być. Są tu trubki, piękne guziczki. Napisane jest: Józef Lawaczek, a tu: heligon.
Tak całe tom nie zrobił więcej jak cztery. A naprawiać, to naprawiałem dużo, aż kolejka była.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
A opowie pan jeszcze o tej fisharmonii co rozbita była?
– To była fisharmonia z kościoła na Marciszewskim. Ja tam pojechałem, bo chłopaki coś tam kupowali u organisty. Też pojechałem. I w piwnicy miał te fisharmonie. I godo: “Tu stoi taki gramot”. Ja godom: “To weź to sprzedaj”. “Jakby mi kto na pół litra wódki dał, to dom” – godo. To ja ci dom!” – powiedziałem i tak kupiłem.Jak chłopaki wzięli za te rączki, to wszystko urwali. Pudło się rozlazło. Ale wziąłem to wszystko na wóz. Pomyślałem, że choć podpatrze, jak to jest zrobione. A potem kupiłem w olsztyńskim taki przyrząd: wiertarka, szlifierka, tokarka, czyszczarka, strugarka, grubościówka. To było takie niewielkie, ale robiło robotę pięknie.
I długo zabrało panu naprawienie tej fisharmonii?
– Jakieś dwa tygodnie. Trzeba było deski pofrezować, potem malowanie, no i miechy. Też były zniszczone. Musiałem dać nową skórę i obijać, żeby powietrze trzymało. Dałem radę. Ale jeszcze lepszą fisharmonię dałem synowi. Miałem taką fisharmonię, że jakbyś miał nuty na cztery chóry, tobyś przełożył wajchę i te głosy wyszłyby jeden, drugi, trzeci, czwarty, jakiś bas, tenor, sopran, alt. W tej tonacji, co ci trzeba. Ja jej nie trzymałem, bo mi się druga trafiła, trzecia, to naprawiałem, I pianina też miałem do naprawy dwa. Ale pianina to są… Teraz na tym nie zrobi interesu, a roboty w pierun. Jeszcze jak płyty metalowe, to jeszcze, ale drewniany, to już szkoda roboty. To nie wyda głosu dobrego.
To chyba na całą okolicę był pan sławny z tych instrumentów?
– Byłem, byłem. Zwozili tu do mnie tych harmonii, wszystkiego. Tom robił. Co trzeba było, tom dostrugał. Deski dopasował, wszystko tak domalował, żeby nie było widać, że naprawiane. Taka sprawa.
No to wielkie gratulacje, bo takich osób, jak pan to się trochę w kraju zbierze, ale tak na sto kilometrów to nie tak łatwo znaleźć. I pięknie się pan trzyma! W takim wieku grać, proszę pana!
– No – tak mnie to jeszcze trzyma. Chyba te instrumenty! (śmiech) Żebym nie myślał o głupotach, ino jak wyjść z tego, żeby zrobić i naprawić.
KONTAKT
Stefan Witek
tel: 14 6530083 Rzepiennik Biskupi 22
33-163 Rzepiennik Strzyżewski
Obcowanie z naturą i sztuką od zawsze było dla mnie cennym przeżyciem, a tak się składa, że lutnictwo łączy te dwie dziedziny życia w doskonałą jedność. Możliwość pracy z drewnem wydaje się być najpiękniejszym darem jakim obdarzył mnie los, a fakt, że powstały przedmiot może posłużyć do tworzenia muzyki, tylko podsyca moją miłość do tego zajęcia.
Jako mała dziewczynka na co dzień wsłuchiwałam się w kolejno ćwiczone przez tatę takty etiud Chopina czy koncertów Mozarta. Niedługo później sama rozpoczęłam naukę gry na skrzypcach. Jednak przez całe lata, moją uwagę od pilnych ćwiczeń odciągało właśnie majsterkowanie, rysowanie czy wyszywanie, aż w końcu padła decyzja o zmianie kierunku mojej edukacji. Pierwsze kroki w lutnictwie stawiałam w gimnazjum muzycznym przy ulicy Solnej w moim rodzinnym mieście, pod pilnym okiem profesora Antoniego Krupy, a podczas nauki licealnej Krzysztofa Krupy (syna profesora Antoniego Krupy). Obecnie kończę studia pod kierunkiem starszego wykładowcy Jana Mazurka. Studiowanie pogłębiło moją wiedzę w zakresie historii i budowy instrumentów smyczkowych, udoskonaliło umiejętności i poszerzyło zainteresowania o nowe instrumenty i nie tylko…
Wyjazdy tu i ówdzie, uświadomiły mi, że ile lądów, tyle tradycji, nie mówiąc już o historii, szczególnie tej muzycznej, jaką za sobą niosą. Mnogość instrumentów jakie oferuje nam świat pokazuje, że nie ma sensu zamykać się tylko w jednej określonej dziedzinie. Oczywiście wywołuje to wątpliwość, czy jesteśmy w stanie zagłębić się w tworzenie każdego z nich i to z należytą mu perfekcją, ale jednocześnie napędza, by wciąż poszukiwać… Osobiście bardzo cieszy mnie szerzące się wśród muzyków powracanie do tradycji i kultywowanie jej, łączenie muzyki różnych kultur i czasów, a przez to także odkrywanie nowych lub zapomnianych z czasem instrumentów.
Mój dorobek w zakresie budowy instrumentów to głównie kilka par skrzypiec. W ostatnich latach skupiłam się na tworzeniu małych harf i prostych przeszkadzajek. Moje zainteresowania to głównie instrumenty strunowe, szczególnie etniczne i historyczne oraz bębny i perkusjonalia. Coraz częściej też wybiegam poza granice pracy lutniczej, doceniając dziedzinę jaką jest meblarstwo czy rzeźba, ale także na nowo próbując swoich sił w samym muzykowaniu…
Instrumenty muzyczne fascynowały mnie od zawsze. O tym, że zająłem się lutnictwem, zdecydowało jednak pewne wydarzenie sprzed wielu lat. Wracałem z długiej przechadzki po podleśnych łąkach. Było jasne październikowe popołudnie, oświetlone jesiennym słońcem. Ten typ światła, który zdaje się przeświecać przez głowy ludzi na których patrzymy i sprawiać, że ich myśli unoszą się wokół nich jak kolorowa para.
Nagle zdałem sobie sprawę, że ulica, po której idę, zmieniła się w ogromną podstrunnicę, a przewody elektryczne i telefoniczne na słupach nad głową stały się strunami. Oczywiście ludzie idący ulicą udawali, że niczego nie zauważyli i z obojętnymi, choć lekko przestraszonymi minami szli dalej, lekko tylko ślizgając się na polerowanym hebanie. Zrozumiałem, że świat próbuje dać mi coś do zrozumienia. Że w razie wątpliwości nie zawaha się podkreślić przekazu wielkim palcem, który opuści się z nieba i zagra dobitną kwintę przyciskając struny dokładnie w miejscu, w którym stoję, a nawet poprze go pasażem po głowach otaczających mnie osób.
Od tamtego dnia buduję i naprawiam instrumenty.
Ul. Krasnowolska 53, Warszawa, tel.: 508 092 765, e-mail: bakshee.jw@gmail.co
Od dziecka interesowała mnie gra na instrumentach. Uczyłem się grać na gitarze, harmonijce ustnej a później na wiolonczeli w szkole muzycznej. W 2009 roku zacząłem zastanawiać się nad wyborem liceum, które w jakiś sposób by mi odpowiadało. Wynikiem tych poszukiwań było Liceum Plastyczne im. Antoniego Kenara w Zakopanem ze specjalizacją lutnictwo artystyczne. Trafiłem tam pod opiekę wspaniałego pedagoga prof. Stanisława Marduły, który mocno zaszczepił we mnie fascynację i chęć tworzenia instrumentów. Po ukończeniu liceum, w 2013 roku, rozpocząłem studia na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu na kierunku lutnictwo artystyczne, gdzie będąc uczniem prof. Antoniego Krupy oraz jego syna Marcina Krupy, powoli doprowadzam do mistrzostwa swój warsztat.
Moją pasją jest nie tylko lutnictwo klasyczne. Instrumenty historyczne i etniczne zawsze przykuwały moją uwagę. Oprócz skrzypiec podjąłem się również próby rekonstrukcji gęśli gdańskich oraz suki biłgorajskiej.
Każda dziedzina sztuki pozwala na stworzenie czegoś pięknego w formie. Tylko lutnictwo daje możliwość ożywienia wykonanego dzieła.
Buduję instrumenty, ponieważ strasznie lubię zapach iglastych wiórów spadających na podłogę. Pracuję w ciszy to najpiękniejsza muzyka.
W ciągu całego mojego życia dorobiłem się niewielu przodków. Po kądzieli są to mieszczanie i historia lutnicza związana z przedwojennymi Jeżycami w Poznaniu. Po mieczu to weselni muzykanci w południowej Wielkopolsce.
Historia pracowni sięga początków XX wieku a swój okres świetności przeżywała w dwudziestoleciu międzywojennym. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia, ponieważ nigdy nie spotkałem pradziadka Władysława, swojej wiedzy o budowaniu instrumentów nie zdążył mi przekazać. Na podstawie dziedziczonych narzędzi i osobliwie wielkiej wiary w słuszność sprawy, reaktywowałem pracownię.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Skąd wiem, jak zbudować dajmy na to basy kaliskie nie mając żadnych nauczycieli? Lubię włóczyć się po wsiach, najbardziej tych w dolinie Prosny i bywa, że spotykam ludzi, starych ludzi, którzy wiedzą różne rzeczy albo znają tych co wiedzą to co jest mi właśnie bardzo potrzebne. Bywa też, że w taki właśnie sposób odnajduję instrumenty przykryte grubą warstwą lat i wyciągam je ze strychów na światło dzienne. Tak dotarłem do XIX wiecznych basów i bębenka obręczowego. Analiza instrumentu odkrywa wtedy większość tajemnic, inne się jeszcze ukrywają.
Interesuje mnie dyscyplina form, dlatego zajmuję się instrumentami tradycyjnymi nie unowocześniając ich. Ważną dla mnie rzeczą jest lokalny rodowód budowanych instrumentów oraz drewna, z którego je wykonuję, w tym wypadku są to otaczające mnie lasy wielkopolskiej puszczy Zielonki. Proces ten obejmuje wybór odpowiedniego starodrzewu, zwózkę z lasu, przetarcie, na ogół własnoręczne na podwórku pod pracownią i wreszcie ułożenie w odpowiednim miejscu do sezonowania na wolnym powietrzu. Lubię budować dłubane skrzypce i mazanki (świetne do kieszeni), trzystrunowe basy klejone, dłubane z jednego pnia dwustrunowe basy kaliskie, dłubane bębny sznurowe i bębenki obręczowe, ale też starsze – już właściwie prasłowiańskie – np. gęśle. Bębenków mam już dość, zrobiłem ponad sto.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Czas pracy nad instrumentem? W przypadku saharyjskich przyjaciół to było 12 miesięcy. Ale dla odmiany trzystrunowe basy klejone udało się zmieścić w dwóch tygodniach. Sytuacja była nieco groteskowa. Wielkimi krokami zbliżały się poprawiny weselne, na których do tańca miała grać u nas kapela Jana Gacy a ja już dawno planowałem na tę okoliczność poczynić basy jako prezent dla żony. Czternaście dni z czternastoma nocami okazało się wystarczyć. Na ogół jednak lekce sobie ważę czas powstawania instrumentu, dzięki czemu otrzymuje on ode mnie dokładnie tyle, ile potrzebuje.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Zupełnie poza tym głównym nurtem zapomnianych instrumentów smyczkowych pracownię opuściło też kilka gitar, które poszły na wędrówką po tym bożym świecie. Jedna z nich, kawałek polskiego drzewa orzechowego, jest u zachodnio saharyjskich rebeliantów, ludu Tamashek.
fot. z archiwum Mateusza Raszewskiego
Pracownia Raszewskich Mateusz Raszewski Pod Lasem 2 62-095 Kamińsko woj. Wielkopolskie raszewski.org mj.raszewski@gmail.com