Jestem samoukiem. Chciałem budować organy odkąd pamiętam. Chyba zawsze bardziej pociągała mnie złożoność i podobieństwo do ludzkiego organizmu tego niezwykłego instrumentu niż gra na nim. Pierwsze próby konstruowania prostych drewnianych mechanizmów (klawiatura pedałowa do domowego pianina, na którym uczyłem grać się od wczesnego dzieciństwa) podjąłem w szkole podstawowej. Kiedy miałem trzynaście lat, zapragnąłem samodzielnie zbudować cały instrument z piszczałkami. Przez następne lata podejmowałem kolejne próby, których efekt doprowadzał mnie do frustracji.
fot. z archiwum Maksymiliana Święcha
Iskrą, która rozpaliła płomień świadomej fascynacji organami był kontakt z XIX-wiecznym instrumentem Carla Volkmanna z mysłowickiego Kościoła Ewangelicko-Augsburgskiego ap. Piotra i Pawła. Za pozwoleniem organisty Mirosława Bliwerta siadałem do organów przed niedzielnym nabożeństwem, a kiedy on sam akompaniował już do liturgii, ja zaglądałem do środka instrumentu. Kiedy po raz pierwszy, w wieku 11 lat, wszedłem na drewnianą galerię z dwudziestogłosowym mechanicznym instrumentem o strzelistym prospekcie, z dwumanuałowym kontuarem i opisanymi gotycką czcionką manubriami, poczułem się jak w innym świecie. Po otwarciu bocznych drzwi szafy instrumentu zobaczyłem trakturę organów i blat z wałkami skrętnymi. I oszalałem. Nie rozumiałem wtedy, jak można było skonstruować tak skomplikowany, trójwymiarowy mechanizm, który działał bezawaryjnie ponad sto lat. Kontakt z tą, właściwie nienaruszoną od czasów budowy, zabytkową materią wywarł na mnie ogromny wpływ.
fot. z archiwum Maksymiliana Święcha
W 2007 roku zostałem przyjęty do Salezjańskiej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej w Lutomiersku. Uczęszczając do liceum muzycznego, skupiłem swoje zainteresowania na muzyce dawnej i wykonawstwie historycznym. Gry na organach uczył mnie mgr Michał Olszewski. Pobierałem również dodatkowo lekcje klawesynu u mgra Łukasza Prajsnara. W 2012 roku skończyłem naukę w Salezjanów w Lutomiersku i rozpocząłem studia w Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu, dołączając do klasy klawesynu prof. Marii Banaszkiewicz-Bryły. W Poznaniu, posiadając pełną swobodę i przestrzeń twórczą, udało mi się wreszcie skonstruować pierwszy pozytyw. Grając na nim, wziąłem udział w licznych projektach uczelnianych: wokalnych, wokalno-instrumentalnych, kameralnych i orkiestrowych. Czas studiów był dla mnie czasem intensywnych eksperymentów na różnych polach. Budowałem pozytywy, wykonywałem pracę kopisty-edytora, reperowałem klawesyny, realizowałem basso continuo, przygotowałem także i poprowadziłem operę (rekonstrukcja i przygotowanie „Antreprenera w Kłopotach” Wojciecha Bogusławskiego/ Domenico Cimarosy w ramach f. „Opera Know How”). W 2016 uzyskałem tytuł magistra sztuki. Moja praca dyplomowa „Klawiatura XVII-wiecznego klawesynu na przykładzie utworów Girolama Frescobaldiego i Johanna Jacoba Frobergera” opublikowana została na łamach Notesu Muzycznego (Akademia Muzyczna im. Kiejstuta i Grażyny Bacewiczów w Łodzi).
Dylemat wyboru drogi – praktykujący muzyk czy konstruktor historycznych pozytywów – towarzyszył mi przez wiele lat. Kiedy kończyłem studia, nie chciałem wiązać przyszłości z warsztatem i budowaniem instrumentów. Perspektywa samotnej pracy w jednym miejscu napełniała mnie lękiem. Zdecydowałem sprzedać maszyny i narzędzia gromadzone przez ponad pięć lat za pomocą których zbudowałem trzy instrumenty. Zainwestowałem we własny klawesyn i postanowiłem skupić się na muzyce. Stałem się posiadaczem dużego włoskiego instrumentu i skierowałem uwagę na muzykę włoską i polską. Interesowała mnie zwłaszcza ta z przełomu XVI i XVII wieku. Na kopii klawesynu Honforia Guarraciniego nagrałem między innymi cztery albumy: Clavicembalisti XVII (dzięki wsparciu crowfoudingowemu Polak Potrafi); de Lyublyn (wsparty przez Miasto Lublin); Sprezzatura Nuova oraz Adam of Wągrowiec – Ricercatae et Fantasiae (zrealizowany ze Stypendium Artystycznego Marszałka Województwa Wielkopolskiego). Koncertowałem na nim ze stworzonym wspólnie z kolegami ze studiów zespołem Musica Graciana. Guarracino towarzyszył mi także podczas recitalu zrealizowanego przez Telewizję Polską, w ramach „Sceny Klasycznej” TVP Kultura Barbary Schabowskiej.
fot. z archiwum Maksymiliana Święcha
Decyzja o porzuceniu pracy nad budową instrumentów nie dawała mi spokoju. W 2018 roku podświadomie czując, że zrobienie poważnej kariery muzycznej nie jest mi pisane, zapragnąłem zamknąć się ponownie w swojej pracowni. Dokonałem wyboru. Rezygnując z bycia muzykiem, poświęciłem się pracy w charakterze budowniczego. Odnajduję w niej spełnienie i artystyczną samorealizację. Od tego momentu na nowo poszerzam swoje możliwości warsztatowe, dążąc do nieustannego podnoszenia jakości i wartości moich dzieł.
W pracy opieram się na historycznych wzorcach, stosując jednocześnie własne rozwiązania techniczne. Sięgam do literatury specjalistycznej, zbiorów fotograficznych, zasobów muzealnych i badam instrumenty z epoki, a jednocześnie staram się być zorientowanym we współczesnej, wysoce zaawansowanej technologii pracy z drewnem. Dokładam starań, aby każdy robiony przeze mnie instrument był lepszy od poprzedniego. Świadomość tworzenia przedmiotów wprawiających ludzi w zachwyt, daje mi siłę do działania.
Moja przygoda z instrumentami zaczęła się kiedy miałem 3 lata i rodzice postanowili wysłać mnie do szkoły muzycznej na naukę gry na blokflecie. Później, w wieku 7 lat, był saksofon. Równocześnie rozpocząłem naukę gry na fortepianie. Moim marzeniem była wtedy gra na harfie i celeście, ale w szkole, do której zacząłem chodzić, nie było możliwości nauki gry na tych instrumentach. Wraz z nabywaniem umiejętności grania, zaczęły pasjonować mnie mechanika, akustyka i samo działanie instrumentów.
Poszukiwania artystyczne doprowadziły mnie w końcu do organów i skonstruowanego później ligularionu – instrumentów, dla których rzuciłem grę na saksofonie (mimo że byłem w tym dobry). Z organami spotkałem się tuż po przyjeździe do Polski, w gimnazjum, i na początku nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Wszystko zmieniło się, kiedy rodzice dostali w prezencie płytę z muzyką jazzową graną na organach piszczałkowych. Wprawiła mnie w absolutny zachwyt i zmieniła bieg życia. Bardzo chciałem grać taką właśnie muzykę na organach. Niestety, kiedy uczyłem się w szkole muzycznej, a i później na studiach, nie pozwalano mi jej wykonywać. Zwłaszcza w kościele. No i kościelne instrumenty same w sobie też nie przypadły mi do gustu. Od początku liceum, systematycznie, bo dzień po dniu eksperymentowałem w wolnym czasie z budowaniem piszczałek oraz naprawami i modyfikacjami własnych instrumentów (np. z pianinem). Chciałem stworzyć instrument, który usatysfakcjonuje mnie i będzie inspirować. W tym celu odbywałem też liczne podróże, podczas których poznawałem i badałem rozmaite organy w Polsce i zagranicą.
Zacząłem tworzyć instrumenty przede wszystkim dla siebie. Byłem niezadowolony z fabrycznych pół jakości i braku różnorodności, który wynikał z nadmiernego przywiązania do tradycji. Uczyłem się sam. Wiedzę zdobywałem z wielu źródeł. Dopytywałem budowniczych, oglądałem instrumenty. Dwukrotnie skończyłem szkołę muzyczną II stopnia, a to pomogło mi ukształtować gust muzyczny. W praktyce twórczej korzystam z odkryć współczesnej nauki (np. chemii i biologii, które studiowałem i fizyki, którą się interesuję). Łamię schematy, staram się spojrzeć z różnych stron.
Buduję małe organy, pozytywy, czelesty i ligulariony. Wymyśliłem i stworzyłem swój autorski ligularion. Razem z przyjacielem – Krzysztofem Strzeleckim buduję też klawikordy.
W planach jest także harfa pedałowa. Marzy mi się dokończenie moich jazzowych organów.
Do tej pory zrobiłem 16 instrumentów: portatyw, pozytyw szkatulny, 5 ligularionów, pozytyw jazzowy, 2 klawikordy (razem z Krzysiem), dzwonki chromatyczne, wind chimes, czelestę. Eksperymentuję też z tworzeniem i strojeniem mis tybetańskich. Można u nas zamawiać klawikordy, struny do nich, pozytywy i czelesty.
Jak długo pracuję nad instrumentem? Dotąd, dopóki instrument jest u mnie w warsztacie. W pracy staram się ciągle rozwijać. Kiedy robi się coś artystycznego, zawsze dąży się do doskonałości. Lecz prawdziwa doskonałość nie istnieje. Zawsze można zrobić coś lepiej… Zazwyczaj wracam do swoich instrumentów wielokrotnie – coś poprawiam, udoskonalam. Nie jestem fabryką, dla mnie szybkość pracy się nie liczy. Każdy instrument potrzebuje swojego czasu, żeby dojrzeć. Są instrumenty, które robię już 8-10 lat i wciąż znajduję coś, co można poprawić.
Instrumenty, o ile zrobione są z duszą, mają w sobie niezwykłą moc. Ta moc sprawia, że chce się do nich wracać (pomimo tego, że mnogość prac, których się podejmuję i ich skomplikowanie powodują, że czasem chcę z tym skończyć). Najpiękniejszym dla mnie zdarzeniem, było uruchomienie pozytywu, o którym kilka lat marzyłem, a następnie kilka lat budowałem.
Instrument nie jest dla mnie zwykłym przedmiotem. To swego rodzaju portal – niezwykły i uduchowiony twór, który pomaga rozwijać się i zharmonizować, wznosić podczas grania ponad codzienne sprawy i odnajdywać w odległych rzeczywistościach własnego umysłu.
Każdy twórca jest bardzo ważny, potrzeby. Gusta ludzi są różne, więc im nas więcej, tym lepiej, bo każdy tworzy inną jakość.
Ze Stefanem Witkiem rozmawiał Piotr Piszczatowski
Nie byłoby tej rozmowy gdyby nie Jan Malisz – Janku dziękujemy!
Piękny instrument!
– No… jeśli chodzi o te organy, to se umyślałem sam. Nikt mi nie pomagał. Żona była zła, bo siedziałem w szopie całymi dniami. Co ty tam robisz?! – pytała. Ale w końcu wyszło. Pół roku robiłem – od lutego do lipca.
Kiedy to było?
– W 1997 chyba. A może 1991? Nie pamiętam, popatrz pan, tu jest napisane… tu z boku.
1997 rok. A skąd pomysł?
– Ja tak wymyślił. Oj, com ja wymyślał! Tu, w Rzepienniku, miałem szwagra organistę. Któregoś razu byłem u niego w kościele podczas mszy, na górze. I tak się wpatrywałem w te organy. W końcu powiedziałem: “Poldek, to daj mi jedną trubkę. Spróbuję zrobić organy.”
Aaa… na wzór ta trąbka, tak?
– No… tak. “A to weź se, godo, która ci pasuje”. To i wziąłem. To było akurat fis. Znalazłem na akordeonie ten fis i zacząłem robić trubki i w dół i do góry. Zrobiłem drugą trubkę, trochę krótszą, to wysło F, później długszą, wysło G. Se myślę:” Dobra…to już bedzie…”. No i tych trubek narobiłem: i dłuższych i krótszych. A później stroiłem. Jak mi te trubki już wydawały się, że będą grały, dopiero chwyciłem się robić podstawę, klawisze i całą mechanikę, żeby to funkcjonowało. I w końcu wszystko to na blat. Na tym blacie dopiero popodpinałem wężyki do klawiatury. I tak zrobiłem.
A deski kupowałem od sąsiada tak po dwie, po trzy. Jakżem wyrobił, to chodziłem po następne. I w końcu dwa klocki porżnietych desek wykupiłem. To muszą być świerkowe deski. Sosna nie będzie. Świerk najbardziej przepuszcza głosy. Ma takie pola jak i w skrzypcach.
A te dwie… cztery trubki najdługsze to wystawały ponad dach, bo ja to wszystko w szopie robiłem, a szopa nisko. To musiałem dachówkę wyjąć, żeby się te trubki mieściły. I ponad dach te organy wyszły.
A jakieś koncerty pan urządzał?
– Na tych organach? Nie. Znaczy wtedy, co łodbiór tego instrumentu był, to wtedy tak (śmiech).
W stodole? (śmiech)
– W szopie. Jeden raz my grali. Całą noc my grali. Jak zrobiłem te organy, to se pomyślałem, że dobrze grać na tym nie umiem. I wymyśliłem, że kupię jakiej wódki i zawołam kolegę. Przyjdzie, to mi pogra. Całą noc my tu śpiewali i grali. A tak rycało na całą okolicę! Do rana my wtedy buceli.
I byłem bardzo usatysfakcjonowany, że mi to wyszło i że mi się to łodezwało. Tyle roboty.
Jeden sąsiad potem mi godo: “Co to u was się wyprawiało? Msza jaka, cy co?” Bo to takie granie, jak w kościele. A nikt we wsi nie wiedział, że ja takie coś robię.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
I potem te organy przeniósł Pan do domu?
– No. Łone się dzielą. Tutaj idzie – te listewki dwie trzeba odkręcić i połowę się zdejmie. Oknem my musieli je tu ciągnąć. (śmiech) Jak ja tu wstawił te organy, to tak tu stoją. Już ich nie wyniesie (śmiech). No i jeden tu przyjechał do mnie w gości i godo: “Co ty tu mas taką suchalnicę?” (śmiech)
No… można by połączyć sprawy: trochę grać, a trochę suszyć. (śmiech) A mógłby pan coś odkręcić, żebyśmy zajrzeli do środka?
– Tu jest dziura. Co tu pajęcyn, co kurzu! To jest tako sprawa. Tu łod każdego klawisza jest drucik i łon ma tam wiatrownicę, całą paczkę. I z tamtej strony łotwiera powietrze. Jak przyciśnie, to ta klapka łotworzy powietrze i tam to powietrze leci. A tam jest register. Do tego registra są podpięte jedne głosy i drugie. No i tu się przesuwa te registry W ten sposób właśnie działa. A… i tu są takie wężyki. Te węże są niedobre. One są dla takich średnich głosów.
A wężyki skąd?
– Od elektryki.
No właśnie… Myślałem, że ogrodowe. (śmiech)
– Nie, od elektryki, do ścian. Do tych cienkich głosów powinny być cieńsze wężyki, żeby tak nie bucało, że aż..
Niech pan nie zamyka jeszcze! Nie spieszę się. Chyba, że pan się śpieszy na granie z kolegami. (śmiech)
– Nie, ja już przestoł.
Aaa! Czyli muzykantem też pan był?
– Grołem trochę. Tak jak ja groł, to na tamte czasy było dobrze.
A na czym pan grał?
– Na akordeonie.
Czyli co, wesela pan ogrywał pewnie, co?
– Byłem na paru weselach, ale urżnąłem se palce. Nie mogłem basować dobrze i zrezygnowałem. A tak to byłem murarzem przez 40 lat. Pracowałem i w Tarnowie, i w Gorlicach, i w Jaworznie na Śląsku, i w Mysłowicach. Także trochę światu zjeździłem. Doczekałem się emerytury. I dopiero na emeryturze te organy zrobiłem.
No, nie znam drugiej takiej osoby, która dokonałaby takiego czynu. Znam firmy, które produkują organy, ale tam pracuje kilkanaście osób.
– Maszyny, technika i wszystko, kurde. To co, zapalimy?
Tak, trzeba zrobić przerwę.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Był pan murarzem…
– Byłem murarzem. Najpierw w Jaworznie. Z Jaworzna mnie wydelegowali do Gliwic. Tam, w Gliwicach, był kurs. W Gliwicach na kopalni Pole Zachodnie. Na tej kopalni szkolili mnie trzy miesiące. Porządnie szkolili. A my takie osły wtedy byli, co nie wiedzieli, gdzie jest pion, a gdzie poziom. (śmiech) Na waserwadze, na tej poziomicy, nie wiedzieli.
A pan z którego roku jest?
– 1939.
Czyli co, jakoś w połowie lat pięćdziesiątych pan się uczył na murarza?
– No miałem 17 lat. Pojechałem do roboty. Wie pan… tutaj, w Rzepienniku, nie było nic, żadnej roboty. Ani pieniędzy skąd wziąć. A ja potrzebował się ubrać, bo już kawalerka. Pojechałem do Jaworzna. Tam nie chcieli mnie przyjąć, bo nie miałem 18 lat. Ale mówię, że nie pojadę do domu, bo nie mam za co. Już zrobiłem i sprzedałem trzy pary sonek, żeby mieć na pociąg.
Sonki – co to jest?
– Takie sonki, co z górki dzieci jeżdżą. A tam, w Jaworznie, to sprzedawałem złom i butelki i tak dożyłem do pierwszej wypłaty. Robiłem w Jaworznie cztery i pół roku. Później się ożeniłem, no to już mi nie pasowało tak daleko robić. Tak ja się przeniósł do Rzepiennika i jeździłem do Gorlic.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
I co, tutaj w Rzepienniku nasłuchał się pan muzyki, czy tam, na Śląsku?
– Tam na Śląsku kupiłem harmonię. To była taka – dwanaście basów. To tak dwie oktawy. To jużem wtedy groł. I na świetlicy ja grołem, bo to moja harmonia była. A w moment się nauczyłem, bo chłopaki tak mnie szpanowali, że musiałem wygrać wszystko, co oni chcieli. (śmiech)
W Rzepienniku grałem na weselach. Chodziłem na grania non stop, bo tu nie było grajków. Jak na zgrzebyku zagrał kto, to już kurde było coś. A na harmonii dopiero! To się grało! Sąsiada miałem, co umiał na perkusji grać. To my zrobili bęben i wio! Ale wie pan, nic nie mieliśmy. Wzięliśmy cebrzyk, wybili denko od cebrzyka i na to skóra, którą u jednej baby na stodole wypatrzyłem. I tata mi godo: „Żeby ci kłaki ze skóry zlazły, to musisz ją dać do wopnia”. I zanurzyłem ją we wapnie. Za trzy dni kłaki zlazły. Wyciągnąłem, gwoździami przybiłem, żeby wyschła i potem przybiłem na tym cebrze. A z drugiej strony tektura, bo już więcej skóry nie mieliśmy. I taka to była perkusja. Stopkę też zrobiliśmy dobrą. Skrzypi trochę, bo wszystko z drzewa.
I jakie kawałki się grało?
– No takie tam, co w telewizji… Bo to był sąsiad, co chodził do szkoły muzycznej w Tarnowie. I stamtąd wlókł te piosenki takie nowoczesne i mnie ich uczył. Tak właśnie było.
A stary repertuar tańców?
– Oberki, polki, tanga, fokstroty i jeszcze… mówili ci starsi, no… jakoś to oni mówili… nie fokstrot, ino… tustep! To ja już wiedział. Jak tustep mi godoł, to ja fokstrota mu zagrał. (śmiech)
Ma pan jeszcze swoją pracownię?
– Mom. W szopie. W szopie robiłem przez lato, a w zimie tak trochę tu.
A narzędzia jeszcze jakieś zostały?
– Do tego wszystkiego narzędzia malutkie są. Bo to śrubokręcik, pilniczki, takie różne. No i stroik oczywiście. Stroiki trzeba mieć. I coś nożem wystrugać, to jest ciężka praca. Z tego strugania zacząłem robić takie różne rzeźby, jak tutaj. Miałem wiele więcej innych rzeźbów, ale trochę sprzedałem, trochę rozdałem.
Zrobiłem też i skrzypce, chyba z 10 par. Też tak samo: trochę sprzedałem, trochę rozdałem. No i inne takie różne rzeczy. Fisharmonii jednej takiej rozbitej to mi szkoda było. Wszystko z niej wymontowałem. No i jest obecnie, dobrze gra. Zegary też naprawiam. Obrazy te tutaj, to wszystko ja robiłem ręcznie. To dłubane w desce. Naprawiałem też guzikówki stare, bo mnie to cieszy. Stare guzikówki Meinel & Herold. Teroz te heligonki czeskie, Hohnery. To wszystko naprawiam. Nie dam zniszczyć nic! Takie stare instrumenty, choćby kto cisnął, ja nie dom, nie zostawię, bo ja to lubię naprawiać, bo to ma duszę w sobie. One są tak zrobione, że chce się na tym grać. Mom na szafie te guzikówki trzy.
A tu takie gęśliki góralskie. O, te skrzypce trzeba pokazać! To są skrzypce zwane cygańskie czy diabelskie, ja nie wiem. Tu jest jaszczurka, a tu wąż. I one się stykają na tych strunach. Takie skrzypce robiłem też, z 10 sztuk. A te z wężem jak zrobiłem, to mi zaraz wydarli z rąk. “Ile chcesz, to ci tyle dom”, żebym tylko sprzedał. A jednak zostawiłem, bo już stary jestem. Nie dam rady zrobić.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
Ale właśnie heligonkę czy harmonię?
– Guzikówkę taką, nie heligonkę. Guzikówkę.
To ile guzikówek pan zrobił? I gdzie pan podpatrzył, jak się je robi?
– Podpatrywałem od oryginalnych. Ilem zrobił? No chyba tak całe, to cztery zrobiłem: i strój, i wszystko. Głosy to są z innych akordeonów, ale idzie przestroić. A to nie jest oryginał, tylko ja starałem się zrobić oryginał. Jest jedna rzecz, której nie zrobię. Tam w środku, w basach, wszystkie heligonki mają takie szerokie basy. A tego nie jesteś w stanie zrobić. Bo to jest odlew i wszystko jest tam takie dokładne, że nie da rady. I ja wszystko starałem się zrobić tak, jak ma być. Są tu trubki, piękne guziczki. Napisane jest: Józef Lawaczek, a tu: heligon.
Tak całe tom nie zrobił więcej jak cztery. A naprawiać, to naprawiałem dużo, aż kolejka była.
fot. Piotr i Dorota Piszczatowscy
A opowie pan jeszcze o tej fisharmonii co rozbita była?
– To była fisharmonia z kościoła na Marciszewskim. Ja tam pojechałem, bo chłopaki coś tam kupowali u organisty. Też pojechałem. I w piwnicy miał te fisharmonie. I godo: “Tu stoi taki gramot”. Ja godom: “To weź to sprzedaj”. “Jakby mi kto na pół litra wódki dał, to dom” – godo. To ja ci dom!” – powiedziałem i tak kupiłem.Jak chłopaki wzięli za te rączki, to wszystko urwali. Pudło się rozlazło. Ale wziąłem to wszystko na wóz. Pomyślałem, że choć podpatrze, jak to jest zrobione. A potem kupiłem w olsztyńskim taki przyrząd: wiertarka, szlifierka, tokarka, czyszczarka, strugarka, grubościówka. To było takie niewielkie, ale robiło robotę pięknie.
I długo zabrało panu naprawienie tej fisharmonii?
– Jakieś dwa tygodnie. Trzeba było deski pofrezować, potem malowanie, no i miechy. Też były zniszczone. Musiałem dać nową skórę i obijać, żeby powietrze trzymało. Dałem radę. Ale jeszcze lepszą fisharmonię dałem synowi. Miałem taką fisharmonię, że jakbyś miał nuty na cztery chóry, tobyś przełożył wajchę i te głosy wyszłyby jeden, drugi, trzeci, czwarty, jakiś bas, tenor, sopran, alt. W tej tonacji, co ci trzeba. Ja jej nie trzymałem, bo mi się druga trafiła, trzecia, to naprawiałem, I pianina też miałem do naprawy dwa. Ale pianina to są… Teraz na tym nie zrobi interesu, a roboty w pierun. Jeszcze jak płyty metalowe, to jeszcze, ale drewniany, to już szkoda roboty. To nie wyda głosu dobrego.
To chyba na całą okolicę był pan sławny z tych instrumentów?
– Byłem, byłem. Zwozili tu do mnie tych harmonii, wszystkiego. Tom robił. Co trzeba było, tom dostrugał. Deski dopasował, wszystko tak domalował, żeby nie było widać, że naprawiane. Taka sprawa.
No to wielkie gratulacje, bo takich osób, jak pan to się trochę w kraju zbierze, ale tak na sto kilometrów to nie tak łatwo znaleźć. I pięknie się pan trzyma! W takim wieku grać, proszę pana!
– No – tak mnie to jeszcze trzyma. Chyba te instrumenty! (śmiech) Żebym nie myślał o głupotach, ino jak wyjść z tego, żeby zrobić i naprawić.
KONTAKT
Stefan Witek
tel: 14 6530083 Rzepiennik Biskupi 22
33-163 Rzepiennik Strzyżewski
Każdemu z nas od dzieciństwa niezapomniany nastrój niedzielnej Mszy św. czy nabożeństwa kojarzy się z dźwiękiem organów. Trudno o instrument bardziej odpowiedni dla zacisza sakralnej świątyni. Wkomponowany w architekturę nawy głównej, swą muzyką oraz majestatem zwraca uwagę słuchaczy na rzeczywistość transcendentalną, pozaziemską.
Znaczenie organów w życiu kościelnym nie maleje. Każde zgromadzenie wiernych, każda parafia starają się o to, żeby w ich kościele podczas nabożeństwa rozbrzmiewały dźwięki muzyki organowej. Naprzeciw tym potrzebom wychodzi mój Zakład Organmistrzowski ARS ORGANUM, który w oparciu o studia nad budownictwem organowym, wypracował własną filozofię oraz strategię działania, zmierzającą do przywrócenia wszelkich zniszczonych instrumentów organowych do użytku liturgicznego.
Wszystko zaczęło się w latach 80-tych. Pracując wówczas w handlu zagranicznym, realizowałem kontrakt na przebudowę organów w Berlinie Zachodnim, której dokonać miała firma Kamińskich z Warszawy. Mając ciągły kontakt z instrumentem, złapałem bakcyla. Zaprzyjaźniony z firmą sam postanowiłem nauczyć się u nich zawodu organmistrza. Po zdobyciu kwalifikacji, zdaniu egzaminów w cechu rzemiosł różnych i otrzymaniu uprawnień do wykonywania zawodu otworzyłem własną firmę. Przez 21 lat firma przeprowadziła szereg remontów i budowy organów od podstaw w wielu miejscowościach całej Polski.
Organmistrzostwo nie jest zwykłą pracą. To pasja, której poświęca się wiele czasu i serca. Nie wiadomo kiedy staje się częścią rodziny. Kiedy moje córki były młodsze, zabierałem je w podróże po polskich kościołach. Pomagały mi przy remontowaniu organów. Starannie czyściły piszczałki, okazywały swój talent kompozytorski, kiedy należało wystroić instrument. Zawsze były to dodatkowe ręce do pomocy. Był ktoś, z kim można było zamienić słówko podczas całodniowych posiedzeń na chórach. Sukcesywnie swoją pasją zarażałem również żonę Małgosię. Początkowo, pomagając mi, zastępowała dorastające dzieci. Teraz to właśnie ona maluje i zdobi katarynki, cierpliwie skleja mieszki, a przede wszystkim wspiera mnie duchowo.
Zainteresowanie mechanizmami samogrającymi wyzwoliły we mnie chęć spróbowania czegoś nowego. Zapytany czy nie wybudowałbym katarynki, po długim zastanowieniu postanowiłem podjąć się tego wyzwania. Pierwsza w mojej karierze katarynka była mechaniczna, zbudowana na walec. Okazało się również, że jest to pierwsza wybudowana po II Wojnie Światowej polska katarynka. Kolejne budowane przeze mnie katarynki były pneumatyczne na taśmę perforowaną. Funkcję dekoratorki przejęła zaś moja żona. To ona ozdabia katarynki, maluje wzory i sprawia, że stają się one balsamem nie tylko dla uszu ale także dla oczu.