Moja przygoda z instrumentami zaczęła się przypadkiem. Chociaż tak na prawdę nie wierzę w przypadki. W 1982 roku zdawałem do Szkoły Filmowej w Łodzi na wydział operatorski. Wcześniej pojechałem robić zdjęcia do Wólki Krasienieńskiej koło Lublina, gdzie mieszkał Słoma. Słoma to malownicza osoba w malowniczym krajobrazie. Do szkoły filmowej nie dostałem się (tuż po stanie wojennym z pierwszego etapu odpadli wszyscy weterani, do kolejnych egzaminów dopuszczono tylko zdający po raz pierwszy). Kiedy okazało się, że szkoła filmowa nie otworzy jednak dla mnie swoich przestrzeni, zostałem na wsi. I tak się zaczęło.
Zawsze marzyłem o pracy, która łączy w sobie elementy fizyczne, emocjonalne i intelektualne. Wszystko to znalazłem w budowaniu instrumentów. Uczyłem się od Słomy, Kuby Radomskiego i innych, kiedyś licznych tutaj, bębnorobów.
Robię congi, djembe, dunduny i bębny basowe tj. z jednego kawałka drewna dostosowane do określonych wymiarów. Przez kilkanaście lat najpierw rzeźbiłem bębny w typie conga, potem djembe i dunduny, obecnie pełnowymiarowe profesjonalne congi i bębny basowe. Rodowód budowanych przeze mnie instrumentów jest egzotyczny. Ale moja praca nie jest odtwórcza. Inspiruję się oryginałami, na ich bazie wypracowuję własne formy i standardy. Najwięcej inwencji wkładam w bębny basowe. Z mojej pracowni wyszło kilka tysięcy instrumentów – wyszło spod siekiery i dłuta. Nad pojedyńczym bębnem pracuję od kilku do nawet kilkunastu miesięcy, z czego najdłuższy proces to suszenie korpusu.
Ludziom, którzy kupują moje instrumenty, daję w miarę możliwości dobrą energię, która staram się w sobie pielęgnować. Los jest dla mnie łaskawy i na ogół styka mnie z tymi, z którymi bycie w kontakcie to przyjemność. Marzy mi się, żeby jak najwięcej muzyków i muzykantów było zadowolonych z moich instrumentów.
Bardzo ważni są dla mnie inni twórcy – chętnie utrzymuję z nimi kontakt. Dzisiaj jest to dużo łatwiejsze niż kiedyś. Internet umożliwia bieżącą komunikację i obserwowanie, co się dzieje u innych. To dobrze wpływa na rozwój.
Kocham to, co robię. Odnalazłem się w mojej pracy pod każdym względem. Tak, jak w życiu, tak i podczas budowania instrumentów nie ma nieustającej radości. Zdarzają się trudne chwile i czasami ponosi mnie chęć skończenia z tym. Na szczęście bilans jest zdecydowanie pozytywny.
Nazywam się Artur Jachimowicz. Jestem muzykiem, ale również budowniczym instrumentów. Z instrumentami i muzyką mam do czynienia od urodzenia ponieważ jestem trzecim pokoleniem zajmującym się instrumentami. Sztuki budowy i naprawy instrumentów w początkowej fazie uczyłem się od dziadka i ojca, a następnie „terminowałem” u dwóch zakopiańskich lutników, gdzie uczyłem się budowy kontrabasów, wiolonczeli oraz skrzypiec. Na początku mojej pracy naprawiałem instrumenty lutnicze , pianina i fortepiany, a następnie wyspecjalizowałem się w cymbałach. Dotychczas zbudowałem 75 instrumentów (76, 77 są jeszcze w powijakach).
Cymbały, które buduję nie do końca są wykonane jak tradycyjne instrumenty. Stosuje w nich rozwiązania techniczne, które wykorzystuje się w skrzypcach i fortepianach. Do każdego z moich instrumentów podchodzę indywidualnie, więc są one niepowtarzalne . Czasem są opatrzone potem, jeśli dłuto jest zbyt tępe, a czasem krwią jeśli dłuto jest za ostre, ale zawsze maja swoją „muzyczną dusze”.
Czas jaki poświęcam na budowę cymbałów, począwszy od przygotowania materiału, a skończywszy na nastrojeniu , kształtuje się około dwóch miesięcy. Moimi cymbałami zainteresowane są osoby prywatne, pozytywnie zakręcone i umiłowane w cymbałach, jak również Ośrodki Kultury, Szkoły Muzyczne, Stowarzyszenia, Muzea.
Ludziom, którzy zamawiają u mnie instrumenty staram się wraz z cymbałami dać cząstkę entuzjazmu oraz pogodnego nastawienia do muzyki. Najpiękniejsze chwile są wówczas, gdy użytkownicy cymbałów, które wyszły spod mojej ręki , kontaktują się ze mną chwaląc sukcesami , przysyłają zdjęcia z koncertów, festiwali czy zwykłego grania na deptaku. Są też chwile zaskakujące takie jak odebranie telefonu z Bangkoku w sprawie zamówienia cymbałów – pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy – „moje cymbały na drugim końcu świata”.
Zapraszam do mojej pracowni (cymbałowni) wszystkich, którzy chcą zacząć przygodę z cymbałami.
Pochodzę z południowej części Lubelszczyzny. Moją rodzinną miejscowością jest niezwykle urokliwa i malowniczo położona nad źródłami małej rzeczki roztoczańska wieś Lubycza Królewska. Od dzieciństwa miałem wiele zainteresowań, wśród których była muzyka.
Odkąd sięga moja pamięć, zawsze towarzyszył mi dźwięk fletu. Już od najmłodszych lat próbowałem robić gwizdki z kory wierzbowej, dmuchać w cienkie łodygi niedojrzałych zbóż i traw oraz łodygi arcydzięgla, czy trzciny. To właśnie wtedy (tak sądzę po latach) zaczęła rodzić się fascynacja robienia czegoś z niczego.
Prawdopodobnie zamiłowanie do muzyki i instrumentów przeszło mi w genach. Obaj bracia mojej prababci robili skrzypce, tato w latach młodzieńczych grał na mandolinie i flecie, babcia na bębnie, a mama była solistką w zespole studenckim i od szkoły średniej do dziś śpiewa w chórze.
Moją pierwszą piszczałkę zbudowałem w podstawówce. Był to flet obustronnie otwarty. A jak do tego doszło? Otóż na podwórzu mojej babci, tuż przy źródełku, rozłożyli biwak członkowie zespołu Orkiestry św. Mikołaja z Lublina. Wśród gromadki dzieci, które z ciekawością otoczyły muzykujących studentów, byłem i ja. Młodzi ludzie byli niezwykle przyjaźnie do nas nastawieni. Właśnie wtedy nauczyli mnie robić flety ukośne z łodyg arcydzięgla. No i tak to się zaczęło.
Podstawy muzyki poznałem jeszcze w wieku szkolnym, uczęszczając do Ogniska Muzycznego w Lubyczy Królewskiej. W swojej rodzinnej miejscowości ukończyłem również technikum, w którym otrzymałem podstawową wiedzę stolarską (między innymi w zakresie tokarstwa). Wtedy też pojawiła się fascynacja związana z bębnami – djembe, conga, bongosy, które sam wykonywałem.
Budową instrumentów piszczałkowych bardziej poważnie zająłem się pod koniec szkoły średniej. Zbliżał się wówczas koncert Kwartetu Jorgi w Tomaszowie Lubelskim. Maciej Rychły w poszukiwaniu dzikiej, „zielonej muzyki” był zawsze inspiracją do poszerzania tematyki związanej z dźwiękami z przeszłości. Sam koncert oraz rozmowa z Panem Maciejem przed Ich występem sprawiły, że większą uwagę skierowałem na „muzykę korzeni”.
Po maturze wyjechałem na studia do Lublina. Od tamtej pory tutaj właśnie przebywam – jestem projektantem sieci energetycznych. Tutaj też zaczęła się moja ogromna fascynacja muzyką zespołu „Osjan”, który łączył wszystko to, co było związane z moimi pasjami. Podczas licznych studenckich wyjazdów poznałem wielu ciekawych ludzi, dla których muzyka była czymś niezwykle istotnym. W plecaku, zamiast niekiedy niezbędnych rzeczy, zawsze miałem kilka piszczałek w rożnych tonacjach i małe bongosy, które w czasie długich studenckich wieczorów przy ognisku zawsze towarzyszyły naszej muzyce i śpiewom. Na jednym z takich wyjazdów poznałem Monikę- obecnie moją żonę, która dzielnie wspiera mnie w moich pasjach, pomimo, że często w całym domu są trociny i od czasu do czasu słyszę zdanie „zobacz, co wbiło mi się w nogę”.
Tak, więc od około 15 lat wykonuję instrumenty. Na początku były to piszczałki sześciootworowe i fletnie pana. Później zacząłem budować fujary wielkopostne, dwojnice, ogromne fujary pasterskie i sałasznikowa, piszczałki dwu i trzyotworowe. Zdobyłem swoją pierwszą przedwojenną, żeliwną tokarkę, która swoją stabilnością przewyższa współczesne. Wtedy też zaczęły pojawiać się pierwsze i instrumenty związane z muzyką irlandzką między innymi whistler i flety poprzeczne. W międzyczasie nabyłem kolejne, bardziej precyzyjne tokarki, dzięki którym mogłem wykonywać instrumenty dwuczęściowe z możliwością dostrajania się do innych instrumentów. Połączenia te zwane z ang. slidy wymagają dokładności rzędu setnej części mm. Wykonywane są głównie z mosiądzu.
Od kilku lat zagłębiam się w tematykę fletów poprzecznych i dud. Przez ostatnie dwa lata wykonywałem rekonstrukcje fletów prostych, średniowiecznych – znalezionych podczas wykopalisk na terenach Polski. Zaszczytem dla mnie było to, że jako pierwszy mogłem usłyszeć dźwięki z przeszłości. Okazało się, że wszystkie flety nieźle stroiły. Mogłem poznać ich skale i możliwości. Flety te brały udział w pokazach na Uniwersytecie w Oxfordzie.
Zdjęcia z archiwum Marka Bzowskiego
Pomimo, że instrumenty buduję od wielu lat, to ciągle się uczę. Instrumenty pasterskie wykonuję tradycyjnymi metodami. Każdy flet pasterski ma swoją duszę, brzmienie i jest niepowtarzalny. Zdobieniem zajmuje się moja żona Monika (ja nie mam do tego cierpliwości). Prace przy wykonaniu jednej piszczałki trwają około 10 dni. W tym okresie drewno jest kilkakrotnie rozwiercane i impregnowane tak, aby nie wypaczało się w późniejszym użytkowaniu. Instrumenty pasterskie wykonuję z drewna bzu czarnego, jak również z drewna czereśni, jaworu, gruszy, jabłoni, czy śliwy, a flety poprzeczne również z twardszego drewna, jak grenadilla, mopane, bukszpan, palisander itp..
Przy wykonywaniu współczesnych instrumentów, jak whistle czy folkowe flety poprzeczne, korzystam z bardziej zaawansowanych urządzeń, jak precyzyjne tokarki, bądź wrzeciona CNC, dzięki którym mogę uzyskać dużą powtarzalność w brzmieniu.
Niestety, większość narzędzi związanych z wykonywaniem instrumentów, począwszy od wierteł, rozwiertaków czy dłut tokarskich, trzeba wykonywać samemu, co jest bardzo pracochłonne. Niejednokrotnie okazywało się, że 2 tygodnie pracy poszły na marne, gdy podczas hartowania, rozwiertak wyginał się w łuk i był do wyrzucenia. Od lat każdą wolną chwilę staram się poświęcać na doskonalenie swojego warsztatu.
Instrumenty wykonuję dla wielu grup, począwszy od zawodowych muzyków, osób rekonstruujących historię, grup terapeutycznych leczenia dźwiękiem, a skończywszy na osobach, które dopiero zaczynają swoją przygodę z muzyką. W tym okresie wykonałem niezliczoną ich ilość i tak naprawdę są już od dawna na każdym kontynencie.
Najwspanialsze dla mnie jest to (i chyba dla każdego twórcy), gdy po paru latach powracają te same osoby z prośbą o wykonanie kolejnych instrumentów, choć poprzednie brzmią tak samo dobrze.
A jakie mam dziś marzenia? Przede wszystkim pragnę zamieszkać z rodziną na wsi i mieć warsztat z prawdziwego zdarzenia, w którym swobodnie i bez żadnych ograniczeń mógłbym rozwijać swoje pasje. Pragnę budzić się rano i nie myśleć o tym, czy Lublin będzie dzisiaj zakorkowany i czy zdążę na czas w określone miejsce, tylko o tym, jak brzmieć będzie wykonany przeze mnie tego dnia instrument.
Chorobą muzyczną zaraziłem się prawdopodobnie od dziadka Kamila, który był wiejskim muzykantem i szczerozłotą rączką. Jego życiorys przypominał historie czarnych bluesmanów z delty Missisipi – w dzień pracował w kopalnianym warsztacie, a nocą przygrywał na potańcówkach w oparach samogonu… Potrafił też zaklinać drewno i metal – robił dla nas miecze, narty i proste instrumenty.
Objawy pojawiły się niespodziewanie wiele lat później. Najpierw była harmonijka ustna, i w ogóle, jakoś tak zawsze było mi na skróty do folku i bluesa. Stąd pewnie pomysł na pierwsze dwustrunowe diddley bow, które zbudowałem ze starego garnka, ręcznie wystruganego gryfu i paru drobiazgów z podarowanej gitary elektrycznej. Nie gra do dziś…
***
DaShtick to angielska nazwa celtyckich kijów grających. Legenda mówi, że kiedy Cuchulinn ukatrupił mitycznego ratlerka zwanego Psem z Culinn, użył jego jelit, jako strun do swojego mosiężnego kija do hurlinga (celtyckiej gry). Niestety, Instagram nie był wtedy znany w Irlandii, więc dowodów nie ma…
Współczesny pomysł na celtycki kij grający powstał w… Lidlu. Od jakiegoś czasu chodziła za mną gitara z pudełka po kubańskich cygarach i żeby ją zgubić wdepnąłem do supermarketu gdzie zobaczyłem jesionowy kij (hurl). Reszty można się domyślić…
Kijograje są w rzeczywistości 1, 2 lub 3 strunowymi gitarami slide, budowanymi na bazie oryginalnych kijów używanych do gry (lub edukacji, patrz Blitz z Jasonem Stathamem). Staram się używać tylko naturalnych materiałów, takich jak: kość, drewno szlachetne, skóra, miedź, mosiądz i szczery plastik. Jako że kijograje nie mają pudła rezonansowego musiałem je zelektryfikować. Przetworniki piezoelektryczne używane w gitarach elektro-akustycznych nadają się idealnie. Od niedawna montuję również przetworniki elektro-magnetyczne, ręcznie robione na zamówienie w Wiedniu (flatpups). Kijograj jest wszechstronnym instrumentem, na którym można grać za pomocą slide’u, młoteczka lub smyczka. Drewno jesionowe jest na tyle sprężyste, że można je wyginać podczas gry dla uzyskania rozmaitych efektów dźwiękowych. W połączeniu z kilkoma gadżetami gitarowymi radości nie ma końca… Zdobienie w dużej mierze zależy od zamawiającego, chociaż staram się raczej pozostawać w klimatach celtyckich. W barwionym bejcą spirytusową drewnie dłubię lub wypalam symbole i inicjały, wykorzystując często staro celtyckie pismo ogamiczne. Z resztą kijograj jaki jest, każdy widzi.